czwartek, 19 lutego 2015

Rozdział II

I oto rozdział drugi! Ze specjalną dedykacją dla Kingi Bodzon, Kuby Jachimiaka, Pawła Goduli i Pawła Janeczko. Za ewentualną błędną odmianę nazwisk przepraszam. :))

Duff

Pink Floyd - Apples and Oragnes

Deszcz... Cały czas tylko ten cholerny deszcz. W słonecznym Los Angeles już od dawna nikt nie widział słońca. Tak jakby niebo płakało razem z Chelle.
Najbardziej przerażała mnie świadomość, że nie było jej już od trzech dni i wszystko wskazywało, że ich liczba wzrośnie. Martwiłem się... Odwiedziłem wszystkie miejsca, choćby te w których szansa na pojawienie się mojej ukochanej była nikła. Wszystko jednak na marne. Michelle nadal tułała się gdzieś tam po tym mokrym i zimnym Los Angeles. Jeszcze tego nam brakowało, żeby prócz depresji dopadła ją grypa. Cholernie się o nią martwiłem. Z resztą nie tylko ja. Cały Hell był pogrążony w rozpaczy. Nic nie było takie samo. Każdy chodził przygaszony. Izzy stał się cichszy niż zwykle, Steven nie był już wyszczerzony, Axl na nikogo nie krzyczał, a jedynie siedział i tupał nerwowo nogą. Slash jeszcze bardziej ukrywał się w burzy loków, z wtuloną w ramię cichą Emily. Rodzice Michelle też się martwili. Nie powiedziałem im o tym, że ich córki nie widziałam od trzech dni, nie chciałem ich martwić. Na pytanie, czemu tak długo nie chodzi do szkoły odpowiadałem to co wcześniej, że złapało ją jakaś grypa i zbiła z nóg na trzy tygodnie, ale że już jest lepiej i niedługo wróci do siebie. O dziwo uwierzyli.
W tamtym czasie to ja, a nie Michelle, siedziałem bezsilny na parapecie gapiąc się w okno. Wyczekiwałem chwili w której Chelle zapuka do drzwi. Niezależnie czy dzień, czy noc ja czekałem. Przesiadywałem na parapecie całymi godzinami podczas których myślałem nad tym, co stało się do tej pory. W mojej głowie przez te kilka dni wciąż brzmiały obelgi z ust Chelle. Rozumiałem jej uczucia, ale te słowa tak bardzo bolały. Ona była dla mnie tak ważna, a nie rozumiała mnie. Nie rozumiała, że chciałem dla niej jak najlepiej.
Świat przez te dni był szary, cały czas. Nie zauważałem zmierzchu. Liczyłem, że lada dzień Michelle wróci, a ja jej pomogę i wspólnymi siłami pokonamy chorobę, ale jej cały czas nie było...
Ten dzień był inny od pozostałych. Jak zawsze siedziałem na parapecie. Przysypiałem, jednak dzielnie z tym walczyłem. W pewnym momencie morfeusz jednak wygrał i porwał mnie w objęcia. Nie wiem ile trwała drzemka, jednak w momencie kiedy rozluźniony omal nie spadłem z parapetu, ocknąłem się. Spojrzałem przez okno i w przeciwieństwie do pozostałych dni nie czekał mnie widok deszczowego miasta aniołów, a piękny wschód słońca i bezchmurne niebo. Chwilowa euforia, jednak po chwili wróciłem do rzeczywistości. Westchnąłem głęboko. Stwierdziłem, że przydałoby się wziąć przynajmniej prysznic. Ruszyłem w stronę szafy. W tym samym momencie mój brzuch wydał głośny dźwięk, nie byłem jednak w stanie nic przełknąć. Wyjąłem ubrania i wolnym krokiem przeszedłem w stronę drzwi, aby chwytając za klamkę usłyszeć głośne pukanie. Byłem pewny, że znów któreś z nich będzie starało się mnie podnieść na duchu. Otworzyłem już lekko poirytowany, ale to co ujrzałem przekroczyło moje oczekiwania. Ubrania trzymane przeze mnie w prawej dłoni spadły na podłogę, w moich oczach pojawił się charakterystyczny błysk, na moje usta zaś wstąpił szczery uśmiech. Dreszcz przebiegł ciało od góry do dołu. To była Michy. Patrzyłem na nią jeszcze przez moment. Jej oczy były zaszklone, jednak uśmiechnęła się do mnie blado. Nie wierzyłem w to co widzę, ale to była ona... Cała i zdrowa.
- Cześć Duff - powiedziała jak gdyby nigdy nic.
-Michelle, skarbie. Nareszcie. Martwiłem się o Ciebie...- wydukałem nadal w szoku.
- Przepraszam... Ale już mi lepiej. Dotarło do mnie, że faktycznie miałam problem, ale już jest dobrze.
- Jestem z Ciebie dumny, że udało Ci się stawić temu czoło, ale gdzie byłaś? - w tamtej chwili było to dla mnie bardzo ważne.
- To nie jest istotne, na prawdę. - mówiąc to zamknęła drzwi, a na podkreślenie swoich słów pocałowała mnie tak, jak ostatni raz miesiąc wcześniej.
- Ale... - nie zdążyłem dokończyć bo napotkałem jej spojrzenie. Było pewne siebie. Wiedziałem, że i tak nie uda mi się dowiedzieć. - Cieszę się, że w końcu widzę Cię uśmiechniętą. - powiedziałem absolutnie szczerze, a moje ciało wypełniało przyjemnie ciepło. Staliśmy tak wpatrzeni w siebie, po czym przytuliłem dziewczynę niesłychanie mocno. Tęskniłem za nią; za tym ciałem, które w tamtej chwili było nadal wiotkie, wychudzone, ale pełnym miłości i dobrej myśli.
- Gdzie się wybierałeś?
- Pod prysznic... -powiedziałem z szerokim uśmiechem na twarzy, splatając równocześnie palce naszych dłoni.
- Taaak? A co pan powie na oszczędzanie wody panie McKagan?
- Dobrze kombinujesz Skarbie. Przecież woda taka tania nie jest, a jej oszczędzanie niesie za sobą dodatkowe korzyści. - Na koniec mojej wypowiedzi uniosłem wymownie brwi.
Bez słowa ruszyła w stronę szafy z której wyjęła świeże ubrania. Dokładnie obserwowałem jej każdy, nawet najdrobniejszy ruch. Tak jak bym się bał, że zaraz mi zniknie.
Stanęła przy mnie z bluzką i spodniami w dłoni. Objąłem ją ramieniem i otworzyłem nam drzwi. Droga do łazienki była krótka, ale wreszcie czułem Chelle przy sobie. Jej ciepłe ciało dotykało mojego, co przyprawiało mnie o niesłychanie miły dreszcz.
Podczas kąpieli całą moją uwagę skupiałem na Michelle. Jej obecność mimo wszystko nadal była dla mnie jak piękny sen. Fizycznie doskonale wiedziałem, że tam jest. Moje dłonie śmiało wędrowały po jej ciele, jakby zapamiętując każdy centymetr na nowo. Skóra delikatna jak u niemowlęcia, mocno zarysowane kości i jędrne piersi. Wszystko jakby zupełnie nowe. Nie mogłem się napatrzeć na jej piękny uśmiech, który był. Był obecny na jej ustach tak samo, jak ona była obecna przy mnie. Mimo to cały czas czułem obawy, że zaraz się obudzę, a za oknem nadal będzie padać.
Kiedy pod prysznicem woda stała się już nie przyjemnie chłodna postanowiliśmy zjeść. Wreszcie byłem w stanie coś przełknąć. Nerwy ustąpiły i rozluźniły uścisk żołądka.
Naciągnęliśmy na siebie ubrania. Ja nadal napawałem się widokiem jej ciała. Tęskniłem za tym wszystkim, co sprawiało, że oboje byliśmy szczęśliwi, a wtedy byłem już pewny, że to wróciło. Wolnym krokiem, uśmiechnięci, przytuleni do siebie wyszliśmy z łazienki i tak też dotarliśmy do kuchni.
- Co chcesz na śniadanie?
- Może ja zrobię, a ty odpoczniesz?
Michelle wspięła się na palce, zarzuciła ręce na moje ramiona i cichutko, prawie niesłyszalnie wyszeptała mi do ucha jak bardzo mnie kocha. Było coś jeszcze o tym, że jest szczęściarą mając tak cudownego chłopaka i inne rzeczy, dzięki którym na moich ustach mimowolnie pojawiał się coraz większy uśmiech. To była miła odskocznia od tego, co słyszałem od niej jeszcze trzy dni temu.
- A ja mam najcudowniejszą dziewczynę na świecie - wyszeptałem i namiętnie ją pocałowałem.
W całej tej scenie jak z filmu przeszkodziła nam Emily. Ledwo żywa przekroczyła próg kuchni i stanęła jak wryta. Z przymrużonymi oczami chwilę się w nas wpatrywała po czym krzyknęła radośnie i rzuciła się z uściskiem na Michelle przy okazji odpychając mnie na bok.No tak, wszystko fajnie: witające się przyjaciółki, ale dlaczego to równało się z tym, że miałem uderzyć głową w szafkę?
Zaraz po Emily do kuchni wszedł Slash. Jego reakcja była nieco mniej emocjonalna i nie bolała mnie po niej głowa tak, jak po reakcji Young. Zza firany włosów ukazał się szeroki uśmiech, jednak przywitanie ograniczyło się do zdawkowego "cześć". Żadnych uścisków, buziaków, tylko cześć. Michelle na widok Slasha zauważalnie zmarkotniała, jednak nie miałem czasu zastanawiać się o co chodzi, bo zanim to do mnie dotarło do kuchni wparował Adler.
- Kurwać mać! Michelle!! - wrzasnął na pół dzielnicy i z dziką radością rzucił się na moją dziewczynę.
W kuchni robiło się coraz bardziej tłoczno. Coś podpowiedziało mi, że wypadałoby się ulotnić. Z ciężkim sercem odszedłem od grupy przyjaciół i stanąłem w drzwiach, opierając się o framugę.
Spojrzałem na Michelle. Nasze spojrzenia się spotkały, puściła mi słodkie oczko i wróciła do tulenia Adlera. "Chyba zaraz stanę się zazdrosny"pomyślałem i niechętnie skierowałem się do salonu. Zająłem miejsce na kanapie i czekałem. Wiedziałem, że Michy niedługo do mnie dołączy.
Siedziałem i czekałem. W międzyczasie do kuchni dotarł Axl i Izzy. Z okrzyków jakie wydali domyśliłem się, że oni także ucieszyli się na widok mojej dziewczyny. "To do nich takie niepodobne" pomyślałem, jednocześnie uświadamiając sobie, że Michy nie tylko w moje życie weszła tak głęboko.
Po jakimś czasie zacząłem się już odrobinę niecierpliwić. Westchnąłem teatralnie, zdając sobie sprawę z tego, że chwila czekania może być trochę dłuższą chwilą, niżeli sądziłem. Przez moją głowę przeszła myśl powrotu do kuchni, jednocześnie zobaczyłem to oczyma wyobraźni i zwątpiłem. Domyślałem się, że gwar jaki tam w tamtej chwili panował mógł być porównywalny z tym na lotnisku i to w godzinach szczytu. Zdrowy rozsądek podpowiedział mi, że jeszcze jeden facet tam to nie zbyt dobry pomysł. Nasza niewielka kuchnia mogłaby tego nie wytrzymać.
A więc rozsądek wygrał. Siedziałem i czekałem, aż pierwsze wybuchy radości ustaną.

Izzy

TSA - Biała Śmierć

Trudno było mi w to uwierzyć: Michelle wróciła. Po dwóch dobach szczerze traciłem nadzieje. Doskonale wiedziałem, w jakim stanie psychicznym znajdowała się Petterson, a Los Angeles jest pełne niebezpieczeństw. Nie mówiłem Duffowi, ale szykowałem się na najgorsze. A tego dnia, kiedy wróciła, plułem sobie w twarz i przeklinałem sam siebie, że takie myśli w ogóle mi przeszły przez głowę . Michelle wróciła cała i zdrowa, chociaż zdrowa to chyba nie do końca trafne pojęcie. Trochę na życiu się znałem i wiedziałem, że depresja tak szybko nie przechodzi, ale nie dopytywałem. Owszem, planowałem podpowiedzieć Duffowi, żeby jednak mimo wszystko nadal starał się jej pomóc, ale nie chciałem robić tego wtedy. Nie miałem zamiaru psuć mu tego dnia.
Popołudniu, kiedy już pierwszy szok z powodu powrotu Michelle minął z racji pewnego rodzaju rodzaju przesłodzenia musiałem odreagować. Chęć wyjścia na brudne ulice Los Angeles idealnie pokryła się z potrzebą zarobienia pieniędzy i dotrzymania terminów. Koło szesnastej wziąłem towar i wyszedłem.
Miasto Aniołów jak zawsze tętniło energią. Życie L.A. dzieliło się jednak na dwa etapy: życie dzienne i nocne. Mnie jako dilera, rockmana, a także po prostu mnie, od zawsze interesowało tylko jedno z nich. Tak więc snułem się po ulicach niczym widmo, czekając aż nadejdzie moja pora.
Zmrok nadszedł po kilku godzinach szlajania się. Odwiedziłem wtedy Rainbow, strzeliłem jednego szybkiego na rozluźnienie i poszedłem do roboty. Ulice jak zawsze o tej porze były zimne, mokre i nieprzyjemne, takie jakie wprost uwielbiałem. Zaszedłem do ciemnego zaułka w którym stałem zawsze podczas dilerki i czekałem. Nie trwało to jednak długo, ponieważ już po około pół godzinie odwiedzili mnie pierwsi klienci. W większości były to młode dzieciaki bogatych właścicieli wielkich firm. Sprzedawanie takim narkotyków nie było łatwe, ponieważ doskonale wiedziałem jak to się dla nich skończy. No ale co ja mogłem na to poradzić? Klient nasz pan, jak to mawiali, a dzieciaki przynajmniej słono płaciły. Tak, może to sukinsyństwo, ale takim to zawsze podnosiłem stawkę. Dziewczynki i chłopcy którzy brali "dla zabawy" albo żeby zrobić na złość rodzicom, nie mieli pojęcia, że płacą o wiele za dużo.
Sielankowa robota kończyła się zazwyczaj koło dwudziestej trzeciej, bo właśnie wtedy napalone nastolatki zmieniały się na starych wyjadaczy. Nawet nie macie pojęcia, jak tacy potrafią kręcić żeby tylko płacić mniej. Oh tak, robota dilera do najłatwiejszych nie należała. Zazwyczaj jednak sobie z takimi radziłem, zawsze dochodziliśmy do porozumienia a i nie raz ktoś taki stawał się potem stałym klientem, jednak nie zawsze szło tak łatwo. Także tego wieczoru także nie poszło po mojej myśli.
Stałem znudzony bo od dłuższego czasu klienteli brak. Zapaliłem papierosa i czekałem, aż w końcu ktoś nadszedł: wielki jak dąb facet. Typowy skin: łysa pała, glany. Nie powiem, trochę mina mi zrzedła.
- Masz towar? - zapytał bez ostentacyjnie.
- Po to tu jestem. - Przedstawiłem mu moją ofertę, o tej porze już o dziwo dość skąpą. Pamiętam, że mu się to nie spodobało. Nie rozumiał, że nie nosze przy sobie walizki prochów, a jedynie tyle, ile pomieszczę w płaszczu.
- Ty sobie żarty kurwa robisz?! - Od razu wiedziałem, że będzie nie przyjemnie. Takiemu rycerzowi z zakutą pałą nie przemówisz do rozsądku.
- Przeszkadza? To wypad! - Nie mogłem pokazać mu, że się boję. Ta taktyka zawsze działała. Mniej więcej w tym momencie 99% cwaniaków się wycofywała i szła do innego dilera, albo kupowała to, co oferowałem. On był jednak tym nieszczęsnym 1%. Zanim się zorientowałem zasadził mi lewego prostego w nos. O tak, po bólu od razu wiedziałem, że jest leworęczny. Zanim dotarło do mnie co się stało oberwałem drugi raz, tym razem w brzuch. Nie spodziewając się tego poleciałem jak długi. Leżałem na ziemi, w tym syfie, z nadzieją, że to już koniec. Niestety... Na koniec pan Skinhead postanowił wykorzystać swojego glana. Z całej siły nadepnął mnie na dłoń. Z bólu przed oczami aż mi zamigotało.
- Nauczysz się kurwa szacunku! - no tak, skin i ten jego szacunek. Nie odezwałem się jednak już nic, a jedynie dzielnie znosiłem ból. Facet zaś chwilę mi się przyglądał, po czym odszedł. Jak gdyby nigdy nic poszedł dalej, zostawiając mnie tam prawie zemdlałego z bólu.
Kiedy doszedłem już do siebie postanowiłem, że na dzisiaj koniec. Wstałem i kompletnie nie myśląc nad tym, jak wyglądam ruszyłem w stronę domu Alice. Jej rodzice gdzieś pojechali i tym razem to ja miałem zagościć na noc u niej. Szedłem przez miasto, a zimna bryza wiejąca od morza łagodziła ból. Po chwili myśl o tym, że jeszcze kilkaset metrów i spotkam się z moją ukochaną totalnie przysłoniła gniew i ból. Szedłem jak natchniony, jednocześnie nadal cały we krwi.

Alice:

Led Zeppelin - Sience I've Been Loving You

Leżałam na łóżku czekając na mojego księcia z bajki. Miał pojawić się u mnie zaraz po pracy. Cieszyłam się na myśl spędzenia razem z nim najbliższych godzin. Nie mogąc się doczekać postanowiłam znaleźć jakieś zajęcie. Włączyłam muzykę i przy dźwiękach gitary, z szafki w biurku wyjęłam ołówki i blok z kartkami. Usiadłam przy stoliku z nadzieją odwrócenia myśli od spotkania z Izzym - w końcu nie wiedziałam, ile czasu mu to wszystko zajmie. Szło mi słabo. Myśli cały czas mimowolnie krążyły wokół Stradlina. Siedziałam i w duchu śmiałam się sama z siebie. Śmiałam się z tego, jaki wpływ ma na mnie ten chłopak. Zawsze opanowana drwiłam z dziewczyn tracących głowę dla faceta, a tu proszę: tak nie wiele trzeba, a sama doznawałam motylków w brzuchu, rumieńców na policzkach i miękkich kolan. Mój książę zawsze był dla mnie zagadką: onieśmielał mnie, a jednocześnie czułam się przy nim tak cholernie swobodna. Wiem, że może to brzmi absurdalnie, ale przy Izzym mogłam być po prostu sobą.
Kiedy tak siedziałam nad pustą kartką, a myśli nadal krążyły wokół Stradlina uśmiech mimowolnie zagościł na mojej twarzy. Z resztą było tak zawsze, kiedy o nim myślałam.
Po mniej więcej dwudziestu minutach bezsensownego siedzenia, które nie przyniosło nic konstruktywnego postanowiłam rozegrać to inaczej. Wstałam i zapaliłam dużą świecę, stojącą na moim biurku: szybko poczułam słodki zapach wanilii. Zrobiłam sobie mocną herbatę i usiadłam przy stoliku. Rozejrzałam się po pokoju pozwalając myślom przejąć kontrolę. Nim to do mnie dotarło wzrok mimowolnie zatrzymał się na jednej ze ścian w moim pokoju. Na tej, na której pośród moich rysunków wisiało sporych rozmiarów moje wspólne zdjęcie z Izzym. On jak zawsze poważny, ze spojrzeniem pełnym miłości, ja szeroko uśmiechnięta. Na widok fotografii przypomniałam sobie ten cudowny wieczór, w parku, kilka dni temu.
W tym właśnie momencie kontrolę przejęły wspomnienia i mój sentyment do każdej, nawet najkrótszej chwili spędzonej ze Stradlinem. Z szafki nocnej, którą miałam tuż pod ręką wyjęłam więcej naszych wspólnych zdjęć. Tyle wspaniałych momentów i dni, tyle niezapomnianych słów, spojrzeń i myśli, tyle uczuć, szczególnie miłości, a to wszystko zamknięte w trzymanych przeze mnie fotografiach.
Dotarło do mnie wtedy jak bardzo się ciesze, że już nie jestem tą opanowaną Alice. Jak cholernie cieszę się z motylków w brzuchu, rumieńców. Jak wdzięczna Jeffrey'owi jestem, za każdy kolejny dzień razem. Czułam się naprawdę wspaniale ze świadomością, że mam przy sobie kogoś, dla kogo jestem bardzo ważna, kto martwi się o mnie, kto rozumie mnie bez słów, kto tak pięknie na mnie patrzy.
Po dłuższej chwili wracania myślami do przeszłości zorientowałam się, że minęło już całkiem sporo czasu, a Stradlina nadal nie było. Wyjrzałam przez okno: ciemno. Przez głowę przemknęło mi wiele myśli, od tych najbanalniejszych, że mnie olał, czy po prostu nie powstrzymał się przed nie skosztowaniem własnego towaru, po te o których teraz nawet nie chcę myśleć. Chwilę później usłyszałam dzwonek do drzwi, a z serca spadł mi kamień. Ponownie rozpromieniałam: byłam pewna, że to on. Niczym na skrzydłach przemknęłam przez dom i w ułamku sekundy stanęłam przy drzwiach wejściowych. Poprawiłam niesforne włosy, a kiedy były w jako takim ładzie uchyliłam drzwi.
- Witaj kochanie. - nie widziałam dokładnie jego twarzy, ponieważ stał z dala od światła padającego z mieszkania.
- Izzy. Chodź. - Złapałam jego rękę i wciągnęłam do mieszkania. W świetle lampy zobaczyłam krew, całkiem sporą ilości krwi. - Co Ci się stało? - zapytałam będąc w szoku.
- Wypadek przy pracy, ale to nic.
- Przy pracy? Z resztą teraz nie ważne. - pociągnęłam go za rękę, - Chodź do łazienki, musimy to opatrzyć. - powiedziałam bardzo szybko, starając się stłumić lęk, który budził we mnie widok krwi.
- Nie fatyguj się skarbie, wystarczy przemyć wodą. - uśmiechnął się do mnie ładnie. - Chociaż w sumie ręka trochę boli.
- To nie fatyga, a troska i nie ma "Nie" tylko idziemy. Trzeba to oczyścić. - już nie udawało ukryć mi się emocji, które w tamtej chwili mną targały.
- Skoro ma Ci to przynieść ulgę. - pozwolił zaprowadzić się do łazienki, gdzie usiadł na brzegu wanny i dzielnie znosił ból przy oczyszczaniu i opatrywaniu ran.
-To teraz mi powiedz, kto Cię tak urządził. - musiałam przecież wiedzieć. Martwiłam się.
- Nie wiem. - powiedział trzymając przy twarzy lód.
-Jak to nie wiesz? Ale to któryś z klientów, czy przypadkowy przechodzień? - pytałam.
- Klient. Jakiś nowy, pierwszy raz gościa na oczy widziałem. Nie spodobało mu się, że miałem przy sobie mało towaru i ... tak to się skończyło.
-Często zdarzają się tacy klienci? -usiadłam przy nim na brzegu wanny i patrzyłam na niego ze zmartwieniem w oczach.
- Czy ja wiem, czy często? Jeden, może dwóch na miesiąc. Zazwyczaj wychodzę z tego cało.
- Ja nie chcę, aby tak było. Nie chcę czekać na Ciebie każdego wieczora z myślą, czy aby na pewno nic Ci się nie stanie.
- Skarbie, nie masz co się martwić. Jestem dużym chłopcem. - pogłaskał mnie po policzku.
-Wiem, że jesteś dużym chłopcem, ale jesteś dla mnie ważny i nie chcę, aby coś Ci się stało.- chwyciłam jego drugą dłoń.
- Siedzę w tym nie do dziś, umiem sobie radzić.
- Obiecaj mi... Słyszysz? Obiecaj, że będziesz ostrożny...- mówiłam ściskając nerwowo jego dłoń.
- Skarbie, zrobię wszystko byleby móc nadal dzielić z Tobą kolejne dni. - wolną ręką odgarnął niesforny kosmyk z mojego czoła, po czym uśmiechnął się tak, jak uśmiecha się tylko do mnie.
-Przytul mnie, proszę...- wyszeptałam, spoglądając mu w oczy.
Bez wahania spełnił moją prośbę. Uwielbiałam momenty w jego ramionach. Miejsce tylko dla mnie. Tam zawsze było mi ciepło i bezpiecznie.
- Izzy? - wyjęczałam cicho spomiędzy jego ramion.
- Tak Alice?
- Nie zdenerwujesz się, jeśli Cię o coś zapytam?
- Głupio pytasz Skarbie.
- Nie ma opcji, abyś zmienił fach, prawda? -bardziej stwierdziłam niż spytałam.
- To jest jedyna rzecz do której się nadaje. Wyobrażasz sobie mnie pracującego na kasie w sklepie z płytami, albo za barem w Rainbow?
- Chciałam się tylko upewnić. - przyznałam. - Kocham Cię, wiesz?
- Tak, wiem. Ja Ciebie też, najmocniej na świecie. - pocałował mnie w czubek głowy.
Siedzieliśmy tak w kompletnej ciszy i przysłuchiwaliśmy się biciom naszych serc. Po chwili usłyszałam ciche nucenie Stradlina. Była to piosenka, którą już znałam z parku, z naszego niespodziewanego spaceru. Spojrzałam i zatopiłam się w jego oczach. W końcu zaczął śpiewać, tego pragnęłam. Jego kojący głos sprawił, że wszystkie zmartwienia uciekły. Przynajmniej na moment.

Michelle:

Bon Jovi - Thank You For Loving Me

Rano obudziły mnie ciepłe promienie słońca wpadające do sypialni. Oh, jak ja tęskniłam za taką pobudką. Słysząc przy uchu równomierny oddech Duffa domyśliłam się, że jeszcze śpi. Nie chcąc go obudzić leżałam bez ruchu.
Od dawna marzyłam o takim poranku: bez trosk, bez nerwów, za to w ciepłym uścisku Duffa. Było mi wspaniale. W prawdzie wspaniale było już od dnia poprzedniego, kiedy to z przyjemnym mrowieniem w żołądku nacisnęłam klamkę hell'a. Pamiętam radość narastającą z każdym stopniem schodów, które prowadziły mnie coraz bliżej Duffa i punkt kulminacyjny, kiedy to otworzył mi drzwi sypialni. Miałam wtedy ochotę rzucić się na niego z nieukrywanym szczęściem, jednak uznałam, że w tamtym momencie było to za co najmniej nie odpowiednie. "Cześć Duff", tylko tyle powiedziałam, a potem było już tylko lepiej. Na prawdę nie wiedziałam, co wcześniej strzeliło mi do głowy, żeby stamtąd uciekać. Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu była to dobra decyzja, w końcu to poza domem wszystko sobie ułożyłam, jednak wtedy przeklinałam na siebie w duchu za to, co zrobiłam. Wtedy następnego dnia rano także przeklinałam, jednak tym razem już leżałam bezpiecznie przy Duffie. Zanim się zorientowałam obróciłam się na drugi bok tak, że teraz mogłam w całej okazałości podziwiać moje śpiące szczęście. Wyglądał tak niewinnie, grzecznie. Ot, zwykły uroczy chłopak, któremu na myśl by nie przyszło grać w zespole rockowym czy balować do rana.
Przyglądałam się mu dobre kilkanaście minut, aż w końcu nie mogąc się powstrzymać dotknęłam najdelikatniej jak mogłam jego policzka. Niestety sen Duffa nie był tak głęboki, jak mi się wydawało.
- Witaj. - Posłał mi ciepły uśmiech. - Już nie śpisz? - zapytał dochodząc po przebudzeniu do siebie.
- Nie, ale ty śpij dalej. - Pogłaskałam go.
- Wolę napawać się Twoim widokiem.
- Głuptas.
- Ja? Wcale nie. Jesteś piękna i mam co podziwiać. - Przyciągnął mnie do siebie jeszcze bliżej.
- Dziękuję. Bardzo miło mi to słyszeć. - powiedziałam patrząc mu w oczy, gdzie nasze twarze dzieliły zaledwie milimetry.
Piękne oczy Duffa mierzyły każdy punkt mojej twarzy. Dłuższy czas przyglądaliśmy się sobie nawzajem, a jego dłoń gładziła mnie po plecach, dając przyjemne ciepło.
- Trzeba wstać, nie możemy tak cały dzień leżeć - powiedziałam, mimo iż wizja całego dnia w łóżku z Duffem bardzo mi się podobała.
- Jeszcze chwilę mamusiu, proszę...- wyjęczał udając małe dziecko.
- Czy ty się ze mnie śmiejesz?
- Skarbie, ja? No coś ty...
- Ohh. No ładnie. Skoro nawet ty się ze mnie śmiejesz to ja się zwijam. - powiedziałam poważnie, udając obrażoną, jednocześnie wyplątując się z jego uścisku.
-O nie, tym razem już Cię nigdzie nie wypuszczę. - Jedną ręką złapał mój nadgarstek, a drugą przytrzymał w biodrach. Zrobił to tak zwinnie i delikatnie, że nic nie poczułam. Jednocześnie jednak na tyle pewnie, że faktycznie trudno było mi się wydostać.
- Pozwę Cię o molestowanie, znęcanie się i inne. Serio. - popatrzyłam na niego pewnie.
-Nie pozwiesz... Za bardzo mnie kochasz. -uśmiechnął się cwaniacko.
Starałam się być poważna, jednak nie wytrzymałam. Uśmiechnęłam się najładniej jak mogłam po czym usiadłam na Duffie okrakiem.
- No, teraz to ja mam przewagę cwaniaczku.
- I co mi teraz zrobisz? - zapytał unosząc wymownie brwi.
Podparłam się na łokciach w ten sposób, że twarz moją i Duffa na powrót dzieliły milimetry. - Co tylko mi przyjdzie do głowy.
-Mam się bać?
Nie powiedziałam nic, a jedynie wolno przytaknęłam głową.
Na jego twarzy pojawił się szereg białych zębów. Czekał na mój ruch. Przyglądałam mu się jeszcze chwilę wiedząc doskonale czego on oczekuje, po czym zaczęłam go łaskotać. Duff odstawiając jakieś dzikie obronne ruchy błagał o to, żebym przestała, ale ja nie byłam taka łaskawa. W końcu dał mi wolną rękę, nie? Jednak kiedy nie miałam już sił, a przez mój nadal słaby stan nastąpiła to szybko, zakończyłam, zwieńczając to wszystko słodkim pocałunkiem.
-Chciałaś mnie zamordować. - wskazał palcem w mój nos. - Ale ten pocałunek sprawił, że Ci wybaczam.
- O cholera, dziękuję za łaskę panie McKagan. A teraz niech pan pozwoli, że oddalą się do kuchni. - ponownie próbowałam wstać z łóżka.
-Nie opuszczaj mnie... Dzień jest taki piękny, aż się chce przeleżeć cały w łóżku. - I znów ten cwaniacki uśmieszek.
Westchnęłam.
- Mimo wszystko wolałam wersję w której to ja byłam piękna - powiedziałam pakując się z powrotem pod kołdrę.
-No to się rozumie samo przez się, że jak leżeć cały dzień w łóżku to tylko z najpiękniejszą pod słońcem towarzyszką. - mówił obejmując mnie ramieniem.
- Dobra, powiedzmy, że właśnie za te tanie teksty na podryw Cię kocham.
Bez słowa jak by urażony podniósł się i przykląkł nade mną. Ręce położył po obu stron mojej głowy w taki sposób, aby zablokować mi drogę ucieczki. Jego blond kłaki łaskotały moją twarz i całkowicie przysłaniały pole widzenia.
Nie do końca wiedząc czego wtedy się po nim spodziewać leżałam spokojnie odgarniając mu włosy za ucho, jednocześnie walcząc z nieziemską pokusą ponownego połaskotania mojego chłopaka.
-Taka jesteś odważna? - zapytał tym seksownym tonem. - Myślisz, że nie jestem w stanie Ci zagrozić? - zadał kolejne pytanie z miną pedofila.
- Tak, tak właśnie myślę. - uśmiechnęłam się do niego radośnie.
Podniósł się i położył ręce na biodrach. -No i jak tu być facetem?
W odpowiedzi pociągnęłam go za koszulkę tak, aby znowu znalazł się jak najbliżej mnie po czym nic nie mówiąc pocałowałam go namiętnie.
- Tylko ty możesz  zrujnować, a zaraz następnie podbudować moje mniemanie o sobie, moje poczucie męskości...
- No ja mam nadzieję, że nie szukasz pocieszenia u innych. - W tym momencie przypomniałam sobie co mówiłam na niego jeszcze kilka dni temu. Jak wytykałam mu to, że płacze. Na pewno nie podbudowało to jego poczucia męskości.
- A wyglądam na takiego? -zapytał nadstawiając ucha.
- No pewnie. Na prawo i lewo z napalonymi nastolatkami z Rainbow. - puściłam do niego oczko.
Nie powiedział nic a jedynie ponownie mnie pocałował, jednocześnie wędrując dłonią gdzieś pod moją bluzkę. Bijąc się z myślami i pragnieniami delikatnie dałam mu do zrozumienia, że to jeszcze nie moment. Faktycznie nadal dosłownie opadałam z sił przy najprostrzych czynnościach. Duff zrozumiał, jak gdyby czytał mi w myślach. Uśmiechnął się tym uśmiechem który tak uwielbiałam, ale który jednocześnie trudno mi zdefiniować. Położył się obok i ponownie, jak zaraz po obudzeniu przygarnął do siebie bliżej. Było mi tak cholernie dobrze. Jego słodki zapach i dźwięk serca bijącego w tamtej chwili tylko dla mnie, koiły wszystkie rany które dalej w sobie nosiłam.
Tamta chwila mogła by trwać wieczność, nie obraziłabym się.

_________________________________________
Słowem wstępu bardzo chciałyśmy podziękować za wszystkie komentarze pod poprzednim rozdziałem. I te na blogu i na facebooku. Serdecznie zachęcamy do komentowania także tego rozdziału. Każda wasza opinia - nawet najkrótsza - to taki kopniak w tyłek zachęcający do dalszego pisania, że niektórym trudno sobie to wyobrazić.
Jeżeli chodzi o sam rozdział, nie uważam, żeby był to majstersztyk, ale tragicznie także nie ma. Może nie spodobała wam się scena z Izzym i zapytacie, dlaczego to właśnie jego musiałyśmy zranić, jednak trzeba było jakoś wyrównać przesadzoną słodkość tego rozdziału.
Wspomnę może jeszcze o pozostałych zakładkach na blogu które na razie są puste: już niebawem powinno się na nich coś pojawić, o czym na pewno zostaniecie poinformowani, jednak w pierwszej kolejności zajęłyśmy się rozdziałami. To chyba dobre rozwiązanie.
Także czekamy na komentarze i prosimy o cierpliwość jeżeli chodzi o kolejne rozdziały. :)
Pozdrawiamy

~Michelle & Ola Gunses

5 komentarzy:

  1. Cieszę się, że Chelle wróciła :) Tylko.. coś mi nie pasuje. Czemu nagle wszystko jej minęło? Zdaje mi się, że Slash maczał w tym palce.. W dosłownym sensie XDD Nie no, żartuję. Jeśli tak nie jest, napiszcie o co chodzi. Albo, co robiła, gdy była poza domem.
    Mój biedny Izzy :( W każdym opowiadaniu jest taki skryty i tajemniczy, uwielbiam to. Tylko proszę mi już go nie bić! + ograniczyć dragi!
    Czekam na nowy :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dobrze, że Chelle wróciła, ale to dziwne, że od razu jej lepiej. Moim zdaniem to wszystko wróci, ze zdwojoną siłą. Ale bardzo tego nie chcę!
    Szkoda mi teraz Izzy'ego. No bo jakoś zarabiać musi i wybrał sobie najgorszą z możliwych form. Ehh. Ale co ma zrobić? Nie ma wyboru. No nic.
    Czekam na następny.

    OdpowiedzUsuń
  3. No, coś się rozwiązało, ale coś się musi zacząć. Jestem ciekawa, co będzie w następnym rozdziale :D
    Hmm, jestem ciekawa co z Izzym i Alice, bo coś mi mówi, że to o nich będzie następny rozdział. Rozwiniecie wątek ze skinem?
    Tak, czy inaczej, czekam na następny, życzę weny, a jeśli chcecie, to wpadnijcie do mnie :P http://guns-n-roses-stories.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Pięknie witam! :D Jak obiecałam, tak też komentuję. Ogólnie miałam w planach wyskrobać u Was coś już dawno, no ale tak jakoś... hm, zleciało. Ale już nie gadam bez sensu, bo to, tak naprawdę, bez sensu, haha.
    Także muszę przyznać, że skusiłam się na poprzednią część opowiadania. Co prawda, nie przeczytałam jej w całości, jednak na coś się załapałam. Tutaj przeczytałam już więcej i jestem pod dużym wrażeniem. Opowiadanie bardzo pozytywnie mnie zdziwiło. I pod względem początku, i pod względem końca. Duffa uwielbiam. Nie ze względu na moją osobistą fascynację tym osobnikiem, nie! Polubiłam go u Was za... no, za wszystko. Jest idealny, haha. Za Slashem w poprzedniej części przepadałam, no ale teraz tak... no, już mniej. Whatever.
    A co do rozdziału, to serio lukrowany tort. Ale dawno takiego ciacha nie czytałam i cholernie poprawiło mi to humor, ha. Naprawdę, jakkolwiek to brzmi. Nie powiem, zdziwiłam się tak szybkim powrotem Michelle. Boję się, że ktoś coś niepotrzebnie chlapnie, a wtedy wybuchnie. A co do Izzy'ego to wow wow - ile emocji xD
    Dziewczyny, rozbicie kawał dobrej roboty.
    Pozdrawiam i czekam na następny!

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń