niedziela, 6 września 2015

Rozdział VII

Izzy:

Scorpions - Send Me an Angel

"Axl to jednak palant". Ta myśl towarzyszyła mi w drodze do pokoju. Jak uwielbiałem tego gościa tak nigdy nie rozumiałem jego zachowania. Wszczynał awantury, które w zespole były najmniej potrzebne. Jestem w stanie pojąć to, że nie spodobały mu się tajemnice o których dowiedział się przypadkiem, jednak podnosić rękę na kobietę to zagranie poniżej jakiegokolwiek poziomu.
Zajmując głowę rozmyślaniem po cichu wszedłem do sypialni. Alice jeszcze spała. "Podnosić rękę na kobietę" pomyślałem, kładąc się powoli do łóżka, jednocześnie cały czas wpatrując się w dziewczynę. Wydawała się taka krucha, a śpiąc przypominała porcelanową lalkę, którą z łatwością można by stłuc.
W moim świecie było pełno świrów takich jak Axl. Wielu nie zawahało by się zrobić komuś krzywdę. Z każdym dniem, z każdą niebezpieczną sytuacją której świadkiem byłem coraz bardziej bałem się o Alice. Chociażbym nie wiem jak bardzo się starał wiedziałem, że przy mnie nigdy nie będzie do końca bezpieczna, a to co wydarzyło się potem tylko mnie w tym utrwaliło.

***

Po całym dniu spędzonym z Alice musieliśmy się pożegnać. Nie dałem po sobie poznać tego co tak na prawdę wtedy czułem. Okazywanie emocji nigdy nie było moją mocną stroną, a w tamtym momencie było mi to wręcz na rękę.
Nie przedłużając pożegnania szybkim krokiem ruszyłem w stronę Sunset. Obowiązki wołały. Nieprzyjemnie, ciemne ulice L.A. przemierzałem pewnie, nie zwracając uwagi na to kogo ani co mijam. Chciałem pochłonąć myśli czymś innym niż wątpliwościami, niepewnością, obawą. Chciałem już stać w obskurnym ciemnym zaułku, gdzie jedynym moim problemem jest to, czy nie zjawi się nikt po odbiór długów.
Droga niemiłosiernie mi się dłużyła, jednak na szczęście w końcu tam dotarłem. Stanąłem na skraju chodnika wpatrując się w ciemność, wdychając nieprzyjemny zapach wilgoci. "Nareszcie" pomyślałem, po czym zniknąłem w mroku.
Na klientów nie musiałem czekać długo. Już po może dwudziestu minutach przyszedł pierwszy z nich. Potem następny i kolejny, i tak się biznes kręcił. Przychodzili młodzi, weterani. Ci którzy chcą tylko "spróbować czegoś nowego" jak i stali klienci. Przychodzili i odchodzili, a ja czekałem dalej.
Po jakiś trzech, może czterech godzinach, kiedy miałem się już zwijać na chodniku pojawiła się jak by znajoma postać. "Okej, to będzie ostatni" rzuciłem myśląc, że to jakiś kolejny stały klient, a przecież takim się nie odmawia.
W myśl powiedzenia, że od kiedy to buda przychodzi do psa czekałem, aż ktoś, komu najwidoczniej się nie spieszyło, podejdzie. I podszedł, a ja już wiedziałem, że to nie klient, a na pewno nie stały.
- A ty nadal tu stoisz. - to był ten diler, którego nie przyjemność miałem poznać razem z Alice w parku.
- Jak już mówiłem, mnie jest tutaj bardzo dobrze. - sięgnąłem do kieszenie po paczkę fajek.
- Problem w tym, że mnie jest niedobrze jak na Ciebie patrzę.
Nie powiedziałem nic, a jedynie podkreślając jak bardzo mam go w dupie zapaliłem papierosa.
- Jesteś pewny siebie, co? Taki typ nieustraszony.
Nadal nic nie odpowiedziałem.
- Próbujesz zgrywać takiego, co to go nic nie obchodzi, ale problem w tym że oboje wiemy jaki jest twój słaby punkt.
Zacisnąłem rękę w pięść, bałem się tego, co miałem dalej usłyszeć.
- Wtedy w parku nie żartowałem, twoja dziewczyna jest na prawdę ładna. Nie żartowałem także z tym, że radzę Ci mnie posłuchać.
- Odwal się od niej rozumiesz? - wysyczałem, powoli tracąc kontrolę nad sobą.
- Alice Stoner. Bardzo utalentowana i ambitna dziewczyna... - pokiwał głową z aprobatą, a ja nie wytrzymałem.
- Skąd wiesz jak się nazywa gnoju?! - krzyknąłem, rzucając się jednocześnie na tego skurwiela. O dziwo nie bronił się, a jedynie histerycznie zaśmiał.
- Los Angeles to bardzo małe miasto szczeniaku, nie trudno o informacje o kimś, ale ja przecież nie po to tu przyszedłem, żeby mówić Ci o moich kontaktach. - mówił dosłownie przyparty do muru. - Po raz kolejny dam Ci wyjście: albo się stąd zwiniesz, albo ... - nie dokończył. Nie chciałem z resztą tego słyszeć. Doskonale wiedziałem jak brzmi druga część tego ultimatum. Nadal wściekły rzuciłem go na ziemię i odszedłem, przy wtórowaniu kolejnej salwy jego obrzydliwego śmiechu.
Miałem ochotę iść do Alice. Chciałem mieć pewność, że nic jej nie jest, że jest bezpieczna. Chciałem wziąć ją w ramiona i już nigdy nie puścić, wiedziałem jednak że to nie możliwe. Odrzuciłem to, co podpowiadał mi instynkt, rozum krzyczał bowiem coś zupełnie innego. Wiedziałem, że w ten sposób nigdy nie uda mi się zapewnić jej stuprocentowego bezpieczeństwa.
Zajęty myślami wręcz mechanicznie pokonywałem drogę do Hella. Zimne powietrze ostudziło moje nerwy i odświeżyło myśli. Uzmysłowiłem sobie wtedy, co muszę zrobić.


Michelle:

In Flames - Deliver Us

Po tym całym cyrku, jaki Axl odwalił w kuchni miałam mieszane uczucia. Było mi głupio, no bo nie mogę ukrywać, że rudy nie miał trochę racji. Jednocześnie roznosił mnie gniew, no bo co on sobie wyobrażał?
Bez słowa poszłam z Duffem na górę. Nie wiedziałam do końca co mam w takiej sytuacji powiedzieć. Nadal byłam w szoku, nie spodziewałam się aż tak ostrej reakcji Axla. Mimo wszystko, mimo całej jego charyzmy i wybuchowego temperamentu nigdy nie przypuszczałam, że będę się go bać, a jeszcze przed chwilą tak było. Udawałam silną, może i taka wtedy byłam, jedna z tyłu głowy cały czas kołatała się myśl, do czego ten człowiek jest zdolny. Wtedy ogarnięta adrenaliną stałam twardo, nie dałam się zastraszyć. Jednak jeszcze nie doszłam do pokoju, a strach wrócił ze zdwojoną siłą. Nogi się pode mną uginały, a ja tylko modliłam się, żeby Duff tego nie zauważył.
Usiadłam na łóżku, aby tylko zapobiec ewentualnej utracie równowagi. Podparłam twarz na dłoniach i westchnęłam, chciałam w ten sposób wypuścić wszelkie negatywne emocje. Niestety, ale stopień efektywności owego działania nie był zadowalający.
Spojrzałam w stronę Duffa, który w międzyczasie zdążył już rozłożyć się na łóżku. Leżał z rękami zaplecionymi za głową. Wiedziałam, jak bardzo potrzebował w tamtej sytuacji zapalić.
- Masz kaca? - spytałam.
- Nie, jestem wkurwiony. - odpowiedział.
Sięgnęłam do nocnej szafki, gdzie leżała paczka jego ulubionych papierosów.
- Zapal sobie. - nakazałam.
Początkowo spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem, ale w końcu się zdecydował. Chwycił z mojej, wyciągniętej ku niemu dłoni, paczkę i podszedł do okna. W kieszeni spodni znalazł zapalniczkę i poczynił rozluźniające, pierwsze zaciągnięcie. Zatruł swój organizm dymem nikotynowym, a nieprzyjemny grymas jego twarzy zmienił się w nieco bardziej znośny.
- Przynajmniej nie musimy się zastanawiać, jak im o tym powiedzieć.
podsumowałam, z resztą bardzo głupio.
-Ta-parsknął cicho i znów poświęcił całą uwagę papierosowi.
Chciałam coś powiedzieć, jednak z moich ust wydobyło się jedynie ciche jęknięcie. Uznałam bowiem, że jakiekolwiek słowa nie mają wtedy sensu. Wstałam, podeszłam do Duffa i położyłam dłonie na jego spiętych barkach.
Kiedy poczuł mój dotyk, dość szybko zgasił papierosa.
-Nie powinnaś przebywać w dymie-pouczył.
- Mam 18 lat, w ciąży też nie powinnam być.
Odwrócił się w moją stronę, objął mnie w pasie i wreszcie uraczył spojrzeniem.
-Sama powiedziałaś-masz 18 lat. Osiągnęłaś dojrzałość płciową, możesz być mamusią i co najważniejsze, masz wspaniałego chłopaka, ojca Twojego dziecka.
Nagle przypomniałam sobie jak Axl zadał mi to ironiczne pytanie, pełne jadu "takiego chcesz ojca dla swojego dziecka?". Szybko jednak wymazałam to z myśli.
- Chłopaka który chyba za bardzo przejmuje się pewnym rudzielcem nie panującym nad emocjami.
-Przejmuję się Tobą... Rudy nie miał prawa na Ciebie naskoczyć.
- Oh Duff! - odsunęłam się od niego poirytowana - Co go obchodzi co może a co nie? Z resztą miał trochę racji, powinnam im powiedzieć, nie mówiąc już o tym że ma pełne prawo żeby nie zgodzić się na mieszkanie tutaj dziecka. Tego nie przemyśleliśmy. Tego jak i wielu rzeczy. Chyba jednak trochę za wcześnie na zabawę w rodziców Michael'u. - nie mam pojęcia czemu, jednak po tej całym tym incydencie w kuchni każda zła strona naszej sytuacji zrobiła się dla mnie aż nazbyt wyraźna.
-Michelle, nie martw się...-uspokajał-Poradzimy sobie, a Rudy, fakt ma pełne prawo się nie zgodzić, ale to takie samo prawo głosu, jakie mają inni domownicy.
- A brałeś pod uwagę to, że moi rodzice mogą tego nie zaakceptować? Że nie będą nam pomagać? Że chłopcy powiedzą, że nie chcą bachora u siebie? Że sobie jednak nie poradzimy? - uniosłam się zła sama nie wiem na kogo.
-Dlaczego wyciągasz teraz na wierzch same najczarniejsze scenariusze? W takich sytuacjach ważne jest też pozytywne myślenie.
- One nie są najczarniejsze, one są realne. - nie dałam tego po sobie poznać, jednak poczułam nagły ucisk w brzuchu.
-Uspokój się-uniósł delikatnie ton i przeszedł do drugiego kąta pokoju-Zespół zespołem, jeśli coś się będzie działo, ja mogę iść do pracy. Jednak póki co,  należy wierzyć, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku.
- A twoi rodzice? Masz zamiar im powiedzieć, że zostaną dziadkami? - głos mi się lekko złamał.
-Sam na swoje życzenie w pewnym stopniu odepchnąłem ich od swojego życia. Jeszcze nie wiem, jak mam postąpić. Po pierwsze mają swoje problemy, a poza tym nie chcę, aby znów wpieprzali się w moje życie.
- Teraz jesteś już starszy i jestem pewna, że  te kilka lat bez ciebie dało im do zrozumienia.
-Nie znasz ich-odwrócił wzrok, jak gdyby na chwilę zagłębił się we wspomnieniach.
Patrzyłam na niego i dostrzegłam, jak bardzo mu to wszystko ciąży. Może i udawał twardego ale znałam go i wiedziałam, że uniesiony honorem nie jest w stanie zrobić tego, czego tak bardzo pragnie. Chciałam mu w tym pomóc. W może zbyt radykalny sposób, ale jednak pomóc.
- Michael, pójdziesz mi po pączka? Takiego dobrego z tej budki niedaleko mojej szkoły.
-Duff pójdzie. Michaela nie ma już od dawna-powiedział dziwnym, ściszonym tonem i nie zważając dłużej na to, czy mam zamiar coś powiedzieć, wyszedł.
Nie zastanawiając się dłużej nad tym co powiedział, wyjrzałam przez okno, aby mieć pewność, jak daleko się znajduje. Podczas naszej rozmowy wpadłam bowiem na, genialny według mnie wtedy plan. Kiedy McKagan zniknął za rogiem, wyskoczyłam z pokoju i niezauważona wyszłam z domu. Na całe moje szczęście budka telefoniczna znajdowała się o rzut  beretem od naszego domu. Weszłam do niej i trzęsącymi się z nerwów rękami zaczęłam przeglądać leżącą tam książkę telefoniczną.
- M..M..M...Mc.... McKagan! - krzyknęłam sama do siebie.
W książce McKaganów było wielu, na moje szczęście Duff nie raz opowiadał mi o swojej rodzinie, wiedziałam więc o nich nieco więcej, niż to jak mieli na nazwisko. Pewna siebie zadzwoniłam pod wpisany tam numer, z sercem pełnym nadziei.
Jeden sygnał. Drugi sygnał. Trzeci sygnał. Komuś nie spieszyło się by odebrać, jednak po piątym sygnale w słuchawce usłyszałam damski głos.
- Dom McKaganów, słucham.
- Jaa.... - plan był na prawdę doskonały, lecz nie wpadłam na to, co miałabym powiedzieć.
"Dzień dobry, jestem przyjaciółką państwa syna. Tak, tego który uciekł do Los Angeles. Tak w prawdzie to nie jestem jego przyjaciółką, a dziewczyną, z którą Michael spodziewa się syna". Słabo by to zabrzmiało.
- Halo?! Jest tam ktoś?
Brak pomysłu na to, co mam powiedzieć pokrył się z ogarniającym wzruszeniem który zacisnął moje gardło. Do dzisiaj nie umiem tego wytłumaczyć, ale głos matki Duffa o mało nie doprowadził mnie do płaczu.
Zanim się zorientowałam pani McKagan się rozłączyła, a ja zostałam sam na sam ze swoimi rozmyślaniami. "Jego matka miała taki ciepły głos ". Nie umiałam dopuścić do siebie myśli, że to właśnie o tej kobiecie Duff mówi z taką niechęcią.
Nie chcąc zostać przyłapaną wyszłam z budki i wróciłam do domu. Na moje szczęście po drodze nie spotkałam nikogo i bez żadnych przeszkód wróciłam do pokoju, gdzie podekscytowana, nieomal roztrzęsiona czekałam na Duffa.
Robiłam, co w mojej mocy, aby opanować oddech. Jednak w moich uszach, co chwila od nowa rozbrzmiewał łagodny głos pani McKagan.
Czekając na Duffa nie mogłam usiedzieć na miejscu. Chodziłam po pokoju, siadałam wstawałam, zaglądałam do szafek, pod łóżko. McKaganowi się jednak nie spieszyło. Wrócił dużo później, niż mogłabym tego oczekiwać. W normalnej sytuacji zaniepokoiłabym się, albo chociaż wkurzyła, teraz jednak nie mogłam się doczekać, aż usłyszy co mam mu do powiedzenia.
Kiedy wszedł, razem z nim do pokoju wkradł się paskudny tytoniowy zapach. Domyśliłam się wtedy, co zajęło mu tyle czasu.
- Kupiłem Ci trzy, ale jednego po drodze zjadłem. - humor mu się najwidoczniej poprawił, bo w tym momencie obdarował mnie promiennym uśmiechem, który zbladł zaraz po tym, jak na mnie spojrzał. - Coś się stało? - na prawdę moje emocje było tak bardzo po mnie widać?
- Nie. To znaczy, tak. Mam Ci coś do powiedzenia, ale wysłuchaj mnie do końca.
Nie powiedział nic, a jedynie nadal przyglądał mi się lekko zaniepokojony.
- Znalazłam w książce telefonicznej numer do twoich rodziców i postanowiłam zadzwonić. - przerwałam na sekundę, chcąc zobaczyć jego reakcję.
-Dlaczego?-zapytał najpierw spokojnym tonem, aby po chwili zacząć krzyczeć-Przecież Ci mówiłem, że nie wiem, czy chcę  im o tym mówić. Powinnaś mnie spróbować przekonać, a nie sama podejmować takie decyzje!
- Duff, daj mi powiedzieć do końca. Zadzwoniłam tam i odebrała twoja matka. Miała taki ciepły, przyjemny głos... - nie dokończyłam, bo McKagan znowu mi przerwał.
-Przede wszystkim to jest nie fair wobec mnie. Miałem swoje powody, by odejść z domu, ale Ty miałaś je gdzieś. Pomyślałaś choć przez chwilę, jak ja się bym z tym czuł? Wiem, że nie zasłużyli na ukrywanie takich rzeczy z mojej strony, chciałem im powiedzieć, ale nie teraz, nie tak od razu... A Ty zrobiłaś to za mnie... To jest, do cholery, moja matka i to ja powinienem jej to powiedzieć!
- Uspokój się Michael! Daj mi dojść do słowa! Robisz wielkie halo, drzesz się po mnie, a nie dajesz mi do końca powiedzieć! Z resztą, nawet jeżeli bym jej powiedziała to co? To też moje dziecko i chcę żeby miało dwie babcie i dwoje dziadków! Z całym szacunkiem, ale z urażonego chłopca powinieneś się w końcu zmienić w dojrzałego mężczyznę który spodziewa się dziecka!
-Michael został w Seattle, a Duff, który stoi przed Tobą, też chce, aby jego dziecko wychowywało się w normalnej rodzinie, z kompletem dziadków. Jeśli uważasz mnie za "urażonego chłopca" to po jaką cholerę to wszystko? Ten cały czas... Ja Cię kocham, martwię się o Ciebie, a skoro w taki sposób o mnie myślisz to dlaczego przez ten cały czas jesteś moją dziewczyną? Chciałaś szalonego życia u boku rockmana, imprez, seksu, czy towarzystwa kogoś, kto ma spokojny dostęp do dragów? -krzyczał, a to, co od niego usłyszałam naprawdę zabolało.
- Tak kurwa, masz rację! Chciałam dragów i seksu, niestety wpadłam i teraz nie mam ani jednego ani drugiego. Nosze w sobie twoje dziecko, a ty mi mówisz, że jestem z tobą dla imprez. Jeżeli życie dla ciebie sprowadza się tylko do tego i tak o mnie myślisz, to może ja Ci nie będę tego zabierać? Może zostaniesz sobie sam, wtedy będziesz mógł posuwać każdą lalę i wlewać w siebie wszystko co wpadnie Ci pod rękę! I tak, uważam, że w tej chwili zachowujesz się jak rozwydrzony dzieciak, a mówiąc takie rzeczy, drąc mordę i nie dając mi nadal dojść do słowa dajesz tylko tego świadectwo!!
Chłopak umilkł, przez chwilę wpatrywał się we mnie zdenerwowanym spojrzeniem.
-Dzięki za szczerość-rzucił krótko cichym tonem i wyszedł z domu, a ja bezsilnie opadłam na łóżko.
Wtedy zatęskniłam. Zatęskniłam za czasami kiedy po kłótni z Duffem szłam i odreagowywałam. Czasem heroiną, czasem alkoholem. To była nasza najostrzejsza kłótnia od dłuższego już czasu. Nie chciałam trzymać tego w sobie, bo wiedziałam jak może się to skończyć. Ignorując kujący ból ruszyłam w stronę Sunset modląc się tylko o to, aby nie spotkać po drodze Duffa.


Steven:

Midnight Oil - Beds Are Burning

Dzień po imprezie męczył mnie kac. Prócz alkoholowego, z samego rana doszedł do tego kac moralny. Za nic nie umiałem sobie wybaczyć tego, że to właśnie przeze mnie Axl podniósł rękę na Michelle. Całe szczęście w odpowiednim momencie pojawił się Duff i rudy odpuścił, w przeciwnym razie czułbym się współwinny temu wszystkiemu, do czego mogło tam dojść. Byłem na siebie zły, przecież doskonale znałem Axla i jego zmienne humory, jego nagłe wpadanie w szał i wiedziałem także, jak bardzo jest nieprzewidywalny. Prawdą jest, że chyba nikt nawet Axla nie podejrzewałby o podniesienie ręki na ciężarną, jednak to nie jest wymówka. Nie powinienem paplać o tym na prawo i lewo, a cholerne wyrzuty sumienia były tylko karą. Chcąc je zagłuszyć postanowiłem odwiedzić Sunset. Może topienie żalu w alkoholu i narkotykach to bardzo słaby pomysł, jednak w tamtych czasach nie widziałem lepszej metody, zaś podświadoma nadzieja, na spotkanie Lissy było kolejną drobną zachętą na małe tourne po barach.
Na Sunset znalazłem się już po kilku minutach marszu. Drogę pokonałem tak bezmyślnie, tak machinalnie, że zamawiając pierwszego shota nie umiałem sobie przypomnieć, czy mijałem kogoś znajomego, czy przechodziłem na czerwonym świetle, czy nie zdeptałem po drodze jakiegoś małego, niewinnego pieska.
Chwilę zamyślenia przerwało przyjemne, dobrze znane mi ciepło rozlewające się po przełyku. Potem kolejna paląca fala, kolejna i kolejna. Każda przeplatana z luźną, niezobowiązującą rozmową z barmanem, czy też nieznajomym siedzącym koło mnie.
Godziny mijały, rachunek rósł, poziom alkoholu w krwi wzrastał, a ja zmieniłem miejscówkę. Przysiadłem się do jakiś nieznanych mi ludzi, którym moja obecność wcale nie przeszkadzała. Spoglądałem raz po raz na scenę, będąc ciekawym kto zagra tym razem. "Znowu oni" pomyślałem widząc pomykającego Bolana. Z nutką zazdrości, w końcu dawno Gunsów na Sunset nikt nie wiedział, przyglądałem się zespołowi Bacha.
Właśnie po raz kolejny zastanawiałem się nad tym, jak oni mogą grać bez bębniarza, kiedy nagle dostrzegłem ją.
Sięgnąłem po moją szklankę piwa i poszedłem.
- Cześć Aniele - zagadnąłem, kiedy już udało mi się ją dogonić.
- Cześć, my się znamy?
- To ja zatarasowałem Ci wyjście z klubu kilka dni temu.
- Ahh, to ty. Cześć, cześć. Widzę, że dobrze się bawisz. - wskazała na moje piwo.
- Teraz na pewno. - uśmiechnąłem się szeroko.
- Wiesz co, bardzo mi przykro ale nie mam za bardzo czasu.
- W sumie to ja też - skłamałem. - Ale chciałem się po prostu przywitać Lily.
- Ale ja jestem Lissa, Lily to moja siostra.
- A niech to szlag, jest was dwie!?
- Tak. Siostry bliźniaczki. Lissa i Lily Bierk. - dygnęła niczym księżniczka.
- Bierk? To ty i on - wskazałem na Bacha - jesteście... - z szoku zabrakło mi słów w gębie.
- Tak, jesteśmy rodzeństwem.
- O kurwa, ale odlot. Serio gadasz?
- Ciebie bym nie okłamała - żartownisia.
- A ja jestem Steven Adler. Tak, tak. Ten Steven.
- Aha ... - jestem przekonany, że nie miałam pojęcia kim byłem i dlaczego miałaby mnie znać. - Bardzo mi miło Steven, że w końcu mogłam Cię poznać, ale ja się na praw..
- A żesz ty! Tam jest Duff. Chodź Lissa, przedstawię... - rozejrzałem się wkoło, jednak dziewczyny już nie było. - Cię... No ładnie Adler, no ładnie. Działasz na kobiety jak odstraszacz na owady. - powiedziałem już sam do siebie.
Trochę zbity z tropu w nieco zepsutym humorze ruszyłem w stronę baru, przy którym siedział Duff. Zdziwiłem się, że po tej całej rannej awanturze nie siedzi z Michelle, jednak jeszcze bardziej zdziwiła mnie kobieta siedząca koło niego. Kiedy ją zobaczyłem zwolniłem. Chciałem sobie dać czas, na przyjrzenie się jej. Ciemne włosy, długie nogi, pewne siebie spojrzenie. "To nie jest dziwka, ani groupie, ani nawet panienka na jedną noc..." od razu pomyślałem. Nie zastanawiając się już dłużej prawie skocznym krokiem podszedłem do McKagana i jego towarzyszki. Duff akurat się zbierał, a spotkanie mnie było dla niego nie mniejszą niespodzianką, niż dla mnie spotkanie jego.
- O stary, co ty tu robisz? Nie sądziłem, że po tym wszystkim będziesz miał ochotę... - rzuciłem brunetce sympatyczne spojrzenie - ...i czas.
- Tak w prawdzie to się już zbieram, ale poznaj Alex.
Przywitałem się z koleżanką Duffa.
- Okej, także już się znacie. Miłego wieczoru, ja was opuszczam. - powiedział wręcz uroczyście.
- Pokaż się z najlepszej strony. Ona jest z wytwórni płytowej. - powiedział mi na ucho, sięgając przy okazji swoją kurtkę z krzesła.
Ostatnia wymiana spojrzeń i wyszedł, zostawiając mnie sam na sam z kobietą, która mimo tak promiennego uśmiechu i pozytywnego nastawienia już na pierwszy rzut oka wzbudzała mój respekt.

Duff:

The Rolling Stones - I Got The Blues

Szedłem szybkim krokiem ulicami zapadającego powoli w mrok Los Angeles, tym samym stukając obcasami kowbojek o płytę chodnikową. Chłodny, wieczorny wiatr owiewał moją twarz, jednak nie potrafił on ostudzić buzujących we mnie emocji. Trudno mi było w tamtej chwili jednoznacznie określić, co czułem. Sprzeczne emocje mieszały się we mnie tworząc niebezpieczną miksturę wybuchową. Zdenerwowanie i zmartwienie, strach i obojętność, nienawiść i miłość. Starałem się sobie to wszystko poukładać w głowie, jednak nie udawało mi się to w żaden możliwy sposób. Nie umiałem zrozumieć w pełni intencji Michelle. Wciąż miałem do moich rodziców żal, ale planowałem ich poinformować. Szukałem tylko odpowiedniej chwili i słów. Michelle jednak kompletnie mnie zlekceważyła. Mnie i moje zdanie. Byłem na nią wściekły za to, co zrobiła, co powiedziała, ale cholernie bałem się patrząc na jej stan. Wykrzyczała mi prosto w twarz, co myśli o mnie i naszym związku i to bolało, moja psychika nie wytrzymała. Szedłem prosto przed siebie, ignorując innych uczestników pieszego ruchu. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w którymś z klubów i zabić smutki. Moją uwagę przykuło kilka dziewczyn i nie myśląc o niczym poczułem potrzebę jednorazowego skoku z takową w klubowej toalecie.
Ruszyłem w ich stronę. Kiedy mnie zauważyły, naprężyły swoje młode ciała chcąc uwydatnić wszystkie ich atuty. Gotów rozładować frustracje w ten, a nie inny sposób nagle zdębiałem. Zacząłem się siebie brzydzić, że takie coś w ogóle przeszło mi przez myśl. Przecież nie raz kłóciłem się z Michelle, to pewnie nie ostatnia kłótnia i mimo, że ta była tą najbardziej dotkliwą na tę chwilę nie potrafiłbym tak po prostu zapomnieć z którąś z nich.
Ostatnie spojrzenie na nadal chętne, młode dziewczyny.
Pozostała droga do Rainbow nie zajęła mi długo. Już po chwili znalazłem się przy ladzie jednego z moich ulubionych miejsc. Rzuciłem okiem na scenę. "Skid row. Tym skurwielom idzie coraz lepiej" pomyślałem, po czym zawołałem barmana.
Zamówiłem swoją ulubioną ruska wódkę. Szybko opróżniłem pierwszą połowę butelki. Kilku znajomych przewinęło się przez bar i moją osobę. Otrzymałem kilka propozycji wypicia w większym gronie, jednak każdej odmowilem. Potrzebowałem wtedy odrobiny samotności, chwili, w której mógłbym pomyśleć. Na drugim końcu barowego stołu dostrzegłem przyglądającą mi się kobietę.
Uniosłem kieliszek w jej stronę i uśmiechnąłem się najładniej jak mogłem. To był chyba ten moment upojenia, w którym już nie chciałem się zamartwiać. Kobieta, na oko w mniej więcej moim wieku, podeszła i usiadła zaraz koło mnie. Rozmowa szła nam tak dobrze, że poważnie zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno nie jest to jakaś moja stara, dobra znajoma. Ni jak nie umiałem sobie jednak przypomnieć, abym już kiedyś te niedostępną piękność widział.
Siedzieliśmy tak i dyskutowaliśmy o różnych, mniej lub bardziej interesujących rzeczach. Dowiedziałem się, że ma na imię Alex, że ma 25 lat, że lubi kawę i że od dawna marzy o podróży do Europy.
- Jeżeli będziesz mieć ze mną dobre układy, to może Cię kiedyś tam wezmę. - uśmiechnąłem się ładnie. - Mój zespół będzie kiedyś sławny.
- Masz zespół? Tak dobry jak ten na scenie? - spytała dużo trzeźwiejsza ode mnie.
- Phi. Nawet lepszy. Nazywamy się Guns N' Roses.
- No to się ciekawie składa, bo pracuję w wytwórni płytowej.
- O kurwa, Alex ty robisz sobie ze mnie jaja, prawda? - zapytałem już lekko bez życia.
- Nie, popatrz. - podarowała mi swoją wizytówkę, a ja jedynie kiwałem głową, udając że umiem przeczytać drobny druczek.
- Schowam to sobie.
I włożyłem kartonik do kieszenie.
Rozmowa z Alex szła mi coraz lepiej. Nadal wlewając w siebie alkohol stawałem się coraz bardziej otwarty, aż w końcu doszło do tego tematu, z powodu którego siedziałem teraz z Alex, a nie Michelle.
-... No i wyszedłem. Nie dam sobie mówić takich rzeczy, no bo mimo wszystko nie jestem takim skurwysynem, jak ktoś sobie może pomyśleć. Mam uczucia, wiesz?
- Wiem i widzę, że Cię to męczy.
- Męczy? To, że mam uczucia? No trochę, chyba wolałbym być tym skurwysynem z kamieniem zamiast serca.
- Nie do końca, męczy Cię tak dziewczyna, a raczej to że jej teraz tu nie ma. Może lepiej zamiast pić ten denaturat wrócisz do niej?
- Ale ... polubiłem Cię.
- A ja jestem w pracy i nie powinnam tyle pić. Idź już.
Nie byłem do końca przekonany czy to już ten moment. Czy emocje moje i Michelle opadły już do wystarczającego optimum, jednak kobieca intuicja Alex nie mogła się przecież mylić.
Zbierałem się właśnie do wyjścia, kiedy podszedł do nas Adler. Przeprowadziłem z nim krótką wymianę zdań, jak najbardziej dyskretnie dałem mu do zrozumienia kim jest Alex, a potem ruszyłem w stronę drzwi, a z każdym krokiem byłem coraz bardziej pewny, że to właśnie z Michelle powinienem teraz być.
Dość szybko pokonałem drogę z Hella do Rainbow, ale powrót do domu wydał się leceniem na skrzydłach mimo kilku  procentów w moim organizmie. Otworzyłem drzwi, w domu słychać było dźwięk telewizora, w którym Emily i Saul oglądali horror. Wbiegłem po schodach nie tracąc równowagi ani na moment. No może małą sekundę. Otworzyłem drzwi do mojego pokoju i już miałem się rzucić w objęcia Petterson. Jednak ku  mojemu zdziwieniu, pokój był pusty.
- Gdzie moja kobieta?! - krzyknąłem do gołąbeczków stojąc na szczycie schodów.
- To ona nie była z Tobą? - zdziwiła się Emily.
Nie powiedziałem nic, a jedynie czułem jak wóda ze mnie wyparowuje.
- Wyszła zaraz po ... waszej awanturze. Myśleliśmy, że idzie za tobą. - dodał Slash.
- Problem w tym, że jak widzicie, ze mną jej kurwa nie ma. - podniosłem głos zdenerwowany. Emily i Slash nie zdążyli nic dodać, bo zanim się zorientowali mnie już nie było w domu. Obszedłem cały dom dookoła. Poszedłem na plażę, odwiedziłem wszystkie miejsca w pobliżu, w których Michelle mogła się znaleźć. Moje poszukiwania szły jednak na marne, a ja coraz bardziej miałem ochotę po raz kolejny iść i się napić, tym razem jednak do nie przytomności. Chciałem w ten sposób odpędzić wszystkie złe myśli, jakie zaczęły mi się nasuwać.
Myśl o wódce podsunęła mi jeszcze jeden pomysł. "Sunset!" pomyślałem i ruszyłem w stronę centrum nocnego życia L.A.
Z jednej strony miałem ogromną nadzieję, że tym razem uda mi się ją znaleźć, ale tym samym bałem się o jej obecny stan. Przecież ona była wtedy w ciąży, a co jeżeli ktoś by ją namówił do picia, albo co gorsza ćpania? Poza tym Sunset zawsze było bardzo niebezpieczne, pełne osób, którym zależy na ludzkiej krzywdzie. Chciałem znów jak najszybciej być przy niej i mieć pewność, że nikt jej nie zrani.
Wpadałem do każdego baru po kolei. Nawet do tych największych spelun w których szansa jej znalezienia była zerowa. Jak to zawsze bywa, moje Słonce znalazłem dopiero w ostatnim możliwym barze. Nie zauważyła mnie. Siedziała w kącie, z podkurczonymi nogami i nieobecnym wzrokiem. Koło niej siedział jakiś chłopak, który żywo opowiadał jej jakąś zapewne mało przejmującą historię ze swojego marnego życia.
Za pomocą łokci udało mi się przepchnąć do ich stolika. Po drodze usłyszałem kilka obelg pod swoim adresem, ale nie to się wtedy liczyło.
-Michelle! - krzyknąłem, jednak muzyka mnie zagłuszyła. Byłem już bardzo blisko stolika, kiedy ponownie zawołałem ją jej imieniem. Dopiero wtedy przeniosła na mnie swój zmęczony wzrok.
- Nie widzisz że rozmawiamy?! - koleś się wkurzył,bo przeszkodziłem mu w monologu.
- Duff... - powiedziała Michelle jak by nie umiała uwierzyć ze przyszedłem.
Towarzysz Michelle nie pozwalał mi do niej podejść. Mówił, że to w jakim ona jest stanie to moja wina i że przyszła tam po to żeby ode mnie odpocząć. Słysząc co mówił krew mnie zalewała, chciałem grzecznie jednak kiedy zobaczyłem jak Michelle nieudolnie próbuję wstać od stołu potraktowałem tego idiotę lewa pięścią.
Chłopak niestety wcale nie miał zamiaru odpuścić, podniósł się i usiłował na mnie naskoczyć. Jednak moja zgrabność mnie uratowała. Odsunąłem się lekko i podstawiłem mu nogę, więc zarył twarzą o podłogę. Michelle zakryła twarz dłonią. Była zdziwiona.
- No przepraszam skarbie ale twój kolega był zbyt nachalny. - uśmiechnąłem się lekko lecz kiedy na twarzy Michelle znowu pojawił się grymas bólu od razu się zaniepokoiłem.
- Co jest kochanie?
- Bardzo boli... - przytrzymałem ją inaczej mogła by wylądować na ziemi koło tego frajera.
Powoli wyszliśmy z baru. Widziałem, jak Michelle powstrzymywała się przed krzyczeniem z bólu. Niejednokrotnie wbiła we mnie paznokcie, oddychała ciężko, a z każdym krokiem, ja bałem się coraz bardziej.
-Idziemy do lekarza - zarządziłem.
Wziąłem ją na ręce, na których z bólu już ledwo kontaktowała.
Na nasze szczęście szpital nie był aż tak daleko i po kilku minutach marszobiegu byliśmy na miejscu.
Po przejściu przez próg napotkałem zdziwione spojrzenie pielęgniarki dyżurującej, za co od razu została przeze mnie opierdolona. Roztrzęsiona siostra zawołała lekarza który,jak się potem okazało, był lekarzem prowadzącym ciąże Michelle.
Doktor szybko zabrał Petterson do jednej z sal, a mi kazał poczekać na zewnątrz. Na twardym, szpitalnym krześle siedziałem jak na szpilkach. Z sali kilka razy wybiegła pielęgniarka, aby po krótkim czasie z dziwnym, nieznanym mi narzędziem wrócić do środka. Za każdym razem, kiedy przechodziła obok mnie, ja wstawałem, aczkolwiek z jej ust nie usłyszałem ani słowa. Czekałem więc i czekałem, tupiąc nerwowo nogą, czy wypalając kolejnego papierosa w znajdującej się tuż obok palarni.
Po około półtorej godziny z sali, na szpitalnym łóżku wyjechała Michelle. Była nieprzytomna, ponieważ narkoza nie przestała jeszcze działać. Zdążyłem jedynie musnąć jej dłoń ponieważ pielęgniarka pojechała z nią na jedną z sal pacjentów. Chciałem iść za nimi, jednak najpierw wolałem dowiedzieć się więcej szczegółów.
- Dobry wieczór doktorze. Co z nią?
- A pan jest...? Osobom z poza rodziny nie mogę ujawniać takich informacji.
- Ale ja jestem ojcem dziecka.
- No dobrze. Chodźmy do gabinetu. - wskazał dłonią kierunek w jakim miałem się udać.
Nogi się pode mną przez chwilę ugięły. Mina lekarza, nie wróżyła nic dobrego. Weszliśmy do gabinetu i zajęliśmy miejsca po dwu stronach biurka doktora.
- Proszę Pana, co się dzieje z Michelle?-zapytałem zniecierpliwiony i zmartwiony.
- Pani Petterson - chwila przerwy. Widać było że nawet dla niego było to trudne - Straciła dziecko. Bardzo mi przykro.
Zamurowało mnie, nie potrafiłem wydać z siebie żadnego dźwięku... Odczekałem chwilę, myślałem o Michelle, przed oczami stanęły mi wszystkie chwile, kiedy ją bolało, gdy łapała się za brzuch i doszedłem do wniosku, że było tego niepokojąco dużo. Już miałem zamiar się zerwać i biec do ukochanej, kiedy coś przyszło mi do głowy.
- Doktorze, jak wyglądał stan dziecka, kiedy Michelle jakiś czas temu przyszła na badanie? Moja dziewczyna zapewniała mnie, że wszystko jest dobrze, ale chciałbym to usłyszeć od Pana.
- Pani Petterson chyba nie chciała pana niepokoić. Ciąża od początku była zagrożona. Szansa na jej przenoszenie wynosiła zaledwie kolo 50%. Szczerze nie sądziłem jednak, że cały ten cykl tak wyniszczy organizm pani Petterson. Już na początku jej wyniki nie były dobre,ale to co dzisiaj zobaczyłem... - urwał w pół słowa a ja chyba zrozumiałem co miał na myśli. Poronienie Michelle w gruncie rzeczy było dla niej dobre, ponieważ dziecko odbierało jej zdrowie.
-Ja...-nie do końca wiedziałem, co mam mówić-... dziękuję... Pójdę do Michelle-wstałem z krzesła i z głową pełną myśli tych pozytywnych i negatywnych podążałem do sali, w której leżała Petterson.
Otworzyłem cicho drzwi. Nie chciałem jej za wcześnie wybudzić. Usiadłem na krześle koło łóżka i się przyglądałem. Jej blada skóra prawie nie wyróżniała się na tle białej pościeli. Zapadnięte policzki, cienie pod oczami. Krótkie, połamane paznokcie. Włosy bez cienia błysku. Jak wcześniej tego nie dostrzegłem? Jak mogłem nie wpaść na to, że coś jest nie tak.
Delikatnie chwyciłem jej dłoń i siedziałem tak przez jeszcze chwilkę i myślałem. Początkowo nie potrafiłem znaleźć powodu, dla którego było tak, a nie inaczej. Dopiero po chwili mnie olśniło, do głowy przyszła mi sytuacja sprzed kilku miesięcy i Michelle leżąca sama w łóżku, bojąca się kogokolwiek, z depresją. Na samą myśl wzdrygnąłem się i zacząłem zastanawiać, czy utrata dziecka nie przywróci owej sytuacji...
Siedziałem tak pogrążając się w myślach coraz bardziej. Właśnie obwiniałem się i to wszystko i próbowałem zrozumieć czemu Michelle nie mówiła mi o wszystkim kiedy nagle jej palce zacisnęły się na mojej dłoni. Michelle się rozbudzała.
Klęknąłem przy łóżku i odgarnąłem kosmyk włosów z jej twarzy. Po chwili zaczęła otwierać oczy, powoli i leniwie unosiła powieki. Ostre szpitalne światło ją drażniło, była zszokowana, nie wiedziała gdzie się znajduje.
-Duffy?-cichy jęk rozległ się z jej ust, a mnie coś ścisnęło w środku.
- Jestem tutaj, spokojnie.
- Duff... Przepraszam. - jeszcze lekko otumaniona z trudem sklecała zdania. - Kocham Cie... za to jak pięknie się na mnie patrzysz... A nie za narkotyki. - mówiła jak by nie wiedziała ze nie musi mi się tłumaczyć.
-Słoneczko, wiem... Ja Ciebie też bardzo kocham i przepraszam - pocałowałem wierzch jej dłoni. W tamtej chwili przeszkodziła nam pielęgniarka, która wbiegła do sali i sprawdzała, czy z Michelle wszystko gra, już po chwili dołączył do niej lekarz, ja zaś zostałem wyproszony z sali, aby nie przeszkadzać w badaniach.
Po raz kolejny tamtej nocy odwiedziłem palarnię. Po kolejnym papierosie z rzędu do pomieszczenia zapukał lekarz.
- Pani Petterson pana potrzebuje. Spełniłem swój lekarski obowiązek. Teraz mogę jedynie zaproponować pomoc psychologa. - widziałem ile trudu mu to wszystko przynosi. Mimo wykonywanego przez siebie zawodu był człowiekiem,a nie maszyna do operowania ludzi.
- Dziękuję za poinformowanie.
W pospiechu zgasiłem papierosa i ruszyłem w stronę sali Michelle.