sobota, 10 października 2015

Rozdział VIII

Duff: TSA - Ciągle Walcz Cicho otworzyłem drzwi sali i jeszcze ciszej wszedłem do środka. Michelle leżała wpatrzona w białą ścianę. Domyślałem się, jakie uczucia nią wtedy targały, musiałem okazać jej zatem jak najwięcej miłości, cierpliwości i zrozumienia. Posłałem Chelle ciepły uśmiech i powoli zbliżyłem się do łóżka. Kubki z kawą, którą kupiłem w szpitalnym bufecie, wylądowały na stoliku, a ja pocałowałem na przywitanie moją dziewczynę. - Możesz? - zapytałem wskazując głową na kawę. - Lekarz nie powiedział, że nie, więc chyba tak - wzruszyła niepewnie swoimi wychudłymi ramionami, jednocześnie siadając prosto na łóżku. - Jak się czujesz? - podałem Michelle kubek z parującą cieczą. Sam chwyciłem swoją porcję i wziąłem duży łyk. - Już lepiej... ale lekarz mówi, że muszę tu zostać jeszcze kilka dni - westchnęła ciężko i wbiła swój wzrok w paznokcie. Nie chciałem, żeby zamykała się w sobie, żeby zarzucała się niepotrzebnymi myślami. Chwyciłem ją czule za rękę, skupiając tym samym jej uwagę na sobie. - To ja pojadę po Twoje rzeczy, a potem usiądę tu, obok Ciebie i zostanę z Tobą aż będziesz miała mnie dość - puściłem oczko do dziewczyny, a na jej twarzy dostrzegłem ledwo zauważalny, blady uśmiech. Złożyłem delikatny pocałunek na jej knykciach. Chciałem, aby wiedziała, jak była dla mnie ważna. W jej oczach dostrzegłem nikły błysk. Miałem ogromną nadzieję, że Michy szybko wróci do zdrowia. Kiedy oboje opróżniliśmy kartonowe kubki puste 'naczynia' wyrzuciłem do śmietnika. Posyłając dziewczynie serdeczny uśmiech, miałem już opuścić pomieszczenie i jechać do Hella po rzeczy, jednak głos dziewczyny zatrzymał mnie jeszcze chwilę przy niej. - Duffy - wyszeptała cicho tonem, który wprawił mnie w osłupienie - Przepraszam, przykro mi, że ty i ja... - jej głos zaczął drżeć, więc przerwałem jej tę niewygodną mimo wszystko dla nas wypowiedź. -Ćśś, Mała... Nie myśl o tym... - szybko znalazłem się przy niej, położyłem dłoń na jej policzku i kciukiem otarłem spływającą łzę. Siedziałem tak jeszcze chwile i mógłbym wydłużyć tę chwilę w nieskończoność, zdałem sobie jednak na powrót sprawę, co muszę zrobić i niestety łączyło się to opuszczeniem tej szpitalnej klitki. Wyszedłszy z sali odetchnąłem ciężko. Wiedziałem, że kolejna rozmowa nas nie ominie, ale cholernie się jej obawiałem. Na korytarzu było mnóstwo ludzi, pacjentów i odwiedzających. Pewnym krokiem zmierzałem do wyjścia. Minąłem w recepcji pewną młodą pielęgniarkę i w końcu stanąłem na parkingu szpitalnym. Zaciągnąłem się świeżym powietrzem, a potem sięgnąłem do kieszeni. Wyjąłem niewielki kartonik. Chciałem zapalić i po raz kolejny zatruć swój organizm. Uchyliłem wierzch opakowania. 'Cholera'-przekląłem pod nosem i tupnąłem nogą, kiedy stwierdziłem, że stan papierosów w kartoniku jest gorszy niż krytyczny. Przez chwilę planowałem skierować się do najbliższego sklepu, aby zyskać kolejną dawkę nikotyny. 'Pieprzyć to'-stwierdziłem jednak po chwili. 'Mam ważniejsze rzeczy do roboty. Chłopaki na pewno coś mają.' Moja determinacja była na tyle duża, że spacer spod szpitala do domu stał się o połowę czasu krótszy. Stanąłem przed wrotami Hella, chwyciłem klamkę i nacisnąłem ją. 'Kurwa, zamknięte. Od kiedy te barany zamykają drzwi..?' Otrzepałem sobie spodnie, kurtkę i z przykrością stwierdziłem, że klucze zostawiłem w środku. Pozostało mi pukać i łudzić się, że któryś z nich łaskawie się wczoraj nie najebał i usłyszy stukanie biednego McKagana. Nie minęła długa chwila, gdy wrota rozwarły się, a za nimi ujrzałem tę rudą kanalię. Bez słowa minąłem go w drzwiach i wbiegłem na górę. Chwyciłem pierwszą, lepszą torbę i zacząłem pakować najpotrzebniejsze rzeczy dla Michelle. Jakiś ręcznik, szczoteczka, pasta, jej piżama, bielizna i tym podobne. Dopiero po chwili zorientowałem się, że Rudy stał oparty o futrynę i obserwował każdy mój ruch. -Co? Michelle wraca do rodziców? Boi się spojrzeć mi w twarz? Ha! - zakpił Rudzielec, a mi nerwy nie wytrzymały. Torba wylądowała na ziemi, a ja stanąłem twarzą w twarz z Rosem. - Zamknij tę swoją skrzeczącą, niewyparzoną gębę, bo to wszystko Twoja wina - wbiłem w niego spojrzenie pełne nienawiści. Co było dziwne, nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Patrzył mi prosto w oczy, a na jego ustach wciąż widniał ten triumfalny uśmieszek. Chwyciłem torbę i celowo uderzając w jego ramię skierowałem się do wyjścia. Pokonałem schody, ale Axl szedł wciąż za mną. Już chwytałem klamkę drzwi wyjściowych, gdy stojący przy kuchennym wejściu Rose raczył przemówić. - Tourbadour, jutro o 20.00, pamiętasz? - Co? - zapytałem kompletnie zbity z tropu. Spodziewałem się kolejnej chamskiej odzywki, a tu miejsce, godzina i zwykłe pytanie. - Koncert - pouczył. - Jutro nie mogę - rzuciłem i chciałem wychodzić, ale jego szybka reakcja po raz kolejny mnie zatrzymała. - To żart, tak? Zespół potrzebuje jutro wieczorem basisty, a to zdaje się Twoja fucha - zakpił. - Nie, to nie żart - zmierzyłem go spojrzeniem od góry do dołu. - Jesteś tego pewny? - zakpił. - Jak nigdy niczego - odpowiedziałem śmiertelnie poważnym tonem. - Zobowiązałeś się do gry. Gunsi są szybko wspinającym się coraz wyżej zespołem, a Ty to olewasz. - W życiu istnieją też inne sprawy, prócz muzyki. - Więc nie jesteś godny grania w Guns N' Roses. To ważny koncert. Pomyśl, nie powinniśmy tak nagle stracić basisty - i ten jego cholerny uśmieszek, który doprowadzał mnie do szaleństwa. - Nie dziś, przykro mi - westchnąłem. - To mi jest przykro, że muszę pożegnać basistę, ale skoro zespół nie jest dla Ciebie ważny... - jak gdyby nigdy nic wzruszył ramionami. Beznamiętny ton, jakim wyrzucił mnie z zespołu był tylko potwierdzeniem, jakim skurwysynem był Rose. Ja nie odpowiedziałem, po prostu wyszedłem, odetchnąłem czystym powietrzem i przekląłem, że nie wziąłem z szuflady fajek, bo akurat wtedy sobie przypomniałem, że tam leżały. Targany skrajnymi emocjami, z torbą na ramieniu skierowałem się z powrotem do szpitala, gdzie czekało na mnie moje Słońce, dla którego gotów jestem do największych wyrzeczeń.
Michelle:
Pink Floyd - Brain Damage Jeszcze rok wcześniej nie podejrzewałabym, że będę w ciąży, że stracę dziecko i co najważniejsze, że będę po tym tak cierpieć. Nie byłam świadkiem słów krytyki wobec mnie i mojego błogosławionego stanu, a wyjaśnienie był proste: nikt o nim nie wiedział. Jestem jednak pewna, że gdybym się z tym tak nie kryła, spotkało by mnie wiele mało przyjemnych uwag o tym, jakim to bachorem jestem, który nie powinien bawić się w rodzinę i jak to ludzie współczują mnie i mojemu dziecku. Jednak Ci ludzie gówno wiedzieli. Nikt z nich nawet w najmniejszym stopniu nie wyobrażał sobie jak pokochałam tego brzdąca który był namacalnym dowodem miłości mojej i McKagana. Nikt z nich, tych którzy z góry przyczepiali by mi plakietkę, skrzywdzonej przyszłej samotnej matki, zostawionej zapewne przez chłopaka nie przypuszczałby też tego, jak Duff nie mógł się doczekać, aż weźmie swojego syna na ręce. Leżałam tak i rozmyślałam nad rzeczami które już mnie nie dotyczyły. Byłam sobie wdzięczna, że oszczędziłam sobie tego wszystkiego, tego jadu jakim ludzie obdarzają młodych rodziców. Jednocześnie uświadamiając sobie coraz wyraźniej, że problemy młodych rodziców, nastoletnich matek to już nie mój problem. Wzruszenie po raz kolejny ścisnęło mi gardło, a pojedyncza łza spłynęła po policzku. Tylko na tyle mogłam się wtedy wysilić, po raz kolejny bowiem zapadałam w tę znaną mi pustkę, towarzyszącą mi już zaraz po rozstaniu ze Slashem. Walczyłam jak mogłam, jednak samemu jest trudno. Z momentem kiedy w sali zostałam sama pustka, smutek, żal, gniew, wszystkie te negatywne emocje stały się prawie namacalne. Do sali, niczym zbawienie wszedł Duff. Musiałam mu się wygadać, podzielić się moimi myślami. Nie chciałam być z nimi sama, jednak wystarczył rzut oka w jego stronę i moje problemy odeszły na bok. Był czymś zdenerwowany, jednak bardzo starał się to ukryć, co tylko bardziej podsyciło moje obawy.
- Jestem już. Przyniosłem Ci ręcznik, piżamę i ... - Coś się stało? - spytałam zmartwiona. - Nic się nie stało. Co masz na myśli? - wyraźnie kręcił. - No właśnie nie wiem, czekam aż mi powiesz. - powoli przysiadłam na brzegu łóżka. - Axl i jego wieczne humory. Czy to jakaś nowość? - starał się udawać lekko rozbawiony ton głosu, co po raz kolejny jedynie pogłębiło moje obawy, że coś się rzeczywiście stało. - Z resztą to teraz nie jest ważne. Jak Ty się czujesz? - Co tym razem palnął? - udawałam, że nie słyszałam jego pytania. - Michelle, Słonko, przecież to tylko Axl... Żartował sobie z tego, że pakuję Twoje rzeczy. Myślał, że boisz mu się spojrzeć w oczy, ale przygadałem mu. To wszystko... - przy ostatnich dwóch słowach uciekł ode mnie wzrokiem. - Nie, to nie wszystko. Duff, powiedz mi co się stało? - ujęłam jego twarzy w dłonie tak, że zmuszony był patrzeć prosto na mnie. Przymknął na moment oczy. - Wyrzucił mnie, Michelle... Pozbawił funkcji basisty... - Co za dupek. No jak tak można, przecież nie znajdą na twoje miejsce kogoś, kto będzie czuł muzykę tak samo jak cała czwórka jednocześnie. Ja mu przemówię do rozsądku. - wstałam i kierowana autentyczną furią sięgnęłam po ubrania. Zapomniałam w tamtym momencie o tym wszystkim, co nas spotkało, o tym że mnie boli, liczyło się wtedy dla mnie tylko to, żeby Rudy usłyszał to co powinien usłyszeć już dawno temu. - Michelle, uspokój się, to tylko Rudy... Nie warto... -złapał moje ręce i starał się robić wszystko bym wróciła do łóżka, jednak w jego oczach widziałam żal... - Ten "tylko rudy" rujnuje twoje marzenia. Tak się nie robi! - Równie dobrze możesz mu nawtykać za te kilka dni, jak wydobrzejesz... W tej chwili najważniejsza jesteś ty i Twoje zdrowie, a nie nasze wygłupy na klubowych scenach. W życiu są rzeczy ważne i ważniejsze, tylko trzeba je sobie ułożyć we właściwym miejscu, a Ty, Kochanie, jesteś najważniejsza - Przepraszam Duff, to wszystko moja wina. Axl mści się na tobie za poranną kłótnie, zamiast grać koncert siedzisz tutaj... - gniew opadł i pozostawił jedynie żal i smutek. Usiadłam ponownie na łóżku, nie umiejąc opanować łez, za które byłam na prawdę wdzięczna. -Skarbie - usiadł obok mnie i objął ramieniem - To nie jest Twoja wina. Dał mi wybór... Koncert, albo Ty. Ale to nie koncert wita mnie każdego ranka promiennym uśmiechem i to nie koncert obdarza mnie tak wspaniałym uczuciem, to nie koncert sprawia, że brakuje mi słów. To Ty. Kocham Cię najmocniej na świecie -pocałował mój policzek. Wtuliłam się w niego jednocześnie gramoląc mu się na kolana, chciałam czuć jego bliskość, a w jego ramionach zawsze było mi najlepiej. - Przepraszam za ten numer z dzwonieniem do twoich rodziców. Wiedziałam, że ta rozłąka z nimi daje Ci już trochę w kość, chciałam dobrze. Nie powiedziałam nic Twojej mamie. Nie odezwałam się ani słowem, chciałam ale kiedy ją usłyszałam to mnie zamurowało. -Wiem, że chciałaś dobrze. Przepraszam, że na Ciebie nakrzyczałem. Któregoś dnia pojedziemy do Seattle i osobiście przedstawię Ci moich rodziców. Co Ty na to? - Będę zaszczycona. - bardzo chciałam, jednak nie umiałam wysilić się na coś więcej niż nikły uśmiech przez łzy. - Zastanawia mnie tylko, dlaczego nie powiedziałaś mi, że ciąża jest zagrożona? - spojrzał na mnie tym łągodnym, wyczekującym wzrokiem. - Nie chciałam cię martwić. Wystarczająco przeżywałeś wszystko już bez tego. Byłam pewna, że jak będę na siebie uważać wszystko minie... No niestety myliłam się. -Widocznie to nie był nasz czas, ale nie martw się, jeszcze kiedyś będziemy mieli w domu takiego małego brzdąca - posłał mi ciepły uśmiech. - Niestety Duff, nasz czas chyba nigdy nie nadejdzie. - przecząco kiwałam głową, ponownie powstrzymując płacz. - Dlaczego tak myślisz? - Szansy na powtórne zajście w ciąży praktycznie nie ma. Nie mogę mieć już dzieci Duff. - nie wytrzymałam a łzy poleciały mi po policzkach. Chcąc jednak okazać swoją siłę nadal wpatrywałam się w Duffa. Otarł dłonią moje łzy. -Lekarz tak mówił? Przytaknęłam zagryzając wargę. Nie dałam rady, przeniosłam wzrok z Duffa, a na pustą, białą ścianę. Dotarło do mnie jak bardzo bezużyteczna biologicznie teraz jestem. Szansa na ponownie zajście w ciąże była mniejsza niż 5%. W momencie kiedy to usłyszałam poczułam ujmę mojej kobiecości. - Ćśśś... - przytulił mnie do siebie mocno - Kocham Cię i tylko to się teraz liczy. Szansa jest może i niewielka, ale jakaś jest, więc możemy próbować i może któregoś dnia nam się poszczęści - szeptał tuż nad moim uchem, a ja ukryłam twarz w jego ramieniu. - Wszystko się wali Duff. Każde nasze marzenie, każdy nasz plan. Wszystko... - Nie myśl tak. Razem przez to przejdziemy, Mała. Nie powiedziałam już nic. Siedziałam wtulona w Duffa uspokajana jego szeptem. Głos McKagana wpływał na mnie kojąco do tego stopnia, że zasnęłam mu na rękach. Nie wiem jak długo tak jeszcze siedział, jednak nie zdziwiłoby mnie ani trochę, gdyby czuwał przy mnie całą noc. * NASTĘPNEGO DNIA * Alice: Led Zeppelin - Babe I'm Gonna Leave You Siedziałam wtedy sama w domu i zajęłam się czytaniem książki, którą wcześniej losowo sięgnęłam z pólki. Nawiasem mówiąc pech chciał, że trafiłam wtedy na coś totalnie beznadziejnego. Typowe, romansowe banały. Po scierpieniu pierwszych trzech stron, usłyszałam wybawcze pukanie do drzwi. Tamtego wieczoru nie spodziewałam się nikogo, także głuchy dźwięk, jaki roznosił się po domu był dość zaskakujący. Jednak mi bliżej drzwi, tym pewniejsze miałam podejrzenia, co do osoby, która stała po drugiej ich stronie. Po otwarciu drzwi moje przypuszczenia potwierdziły się. Stanął przede mną szczupły długowłosy brunet, z tym tak dobrze mi znanym uśmieszkiem cwaniaka na ustach. W moim brzuchu poczułam motylki, z resztą jak zawsze, gdy był blisko mnie. Odwzajemniłam uśmiech i mocno przytuliłam się do Stradlina. Pocałowałam go jeszcze w policzek i ugościłam kawą - tak jak należy. Kiwnięciem głowy zaprosiłam go do swojego pokoju, gdzie chłopak rozsiadł się na łóżku, a ja zajęłam miejsce tuż obok niego. Stradlin już od progu był jakiś zamyślony, a teraz siedział nierychomo ze wzrokiem wpatrzonym w jakiś punkt za oknem. "O czym ty tak myślisz?" zastanawiałam się bacznie mu się przyglądając. -Wiesz, Lauren doprowadza mnie ostatnio do szału. - zagadnęłam po chwili wahania. -Mhm...- w odpowiedzi uzyskałam cichy potakujący pomruk. -Potrzebuję Twojej pomocy...-zaczęłam znowu. -Mhm...-kolejny pomruk. -Jestem w ciąży. -rzuciłam w stronę chłopaka. -Mhm... Czekaj, co?-dopiero po chwili dotarł do niego sens wypowiedzi. -Izzy, ty mnie w ogóle nie słuchasz. Gdzie błądzisz? - zapytałam zmartwionym tonem. - Przecież Cię słucham skarbie. - zabrzmiało jak najgorsze kłamstwo świata. -Proszę, nie traktuj mnie jak idiotki i powiedz, co się dzieje, widzę, że coś jest nie tak... - złapałam jego dłoń i spojrzałam prosto w te głebokie oczy. A on nic nie mówił, a jedynie próbował jak najlepiej tylko mógł unikać mojego wzroku. -Izzy, spójrz na mnie. -w końcu uraczył mnie swym spojrzeniem.-Mi możesz powiedzieć, proszę, ja się o Ciebie martwię. - To nie ja jestem osobą o którą powinnaś się martwić. - O czym mówisz?-dopytywałam zdezorientowana. - Dlaczego jestes taka glupia, co? - au, zabolało. - Izzy... Dlaczego tak mówisz?-zapytałam zraniona. Rozumiem emocje, ale nie mógł tego inaczej rozegrać? - Dlaczego mnie kochasz? Jak mozesz byc tak slepa i ne dostrzegac tego wszystkiego co Ci przez to grozi? - w jego oczach zauwazylam nie gniew, a troske i niepokoj. -Izzy, co Ty wymyśliłeś? Kocham Cię, bo jesteś sobą, bo jesteś dobrym człowiekiem i w żadnym stopniu nie liczy się to, czym się zajmujesz. Nic mi nie grozi, bo jesteś przy mnie i wierzę, że zawsze będziesz blisko i się mną zajmiesz. Kocham Cię. Rozumiesz? I nic mi nie grozi, bo jesteś obok.-mówiłam, patrząc prosto w jego połyskujące oczy. - Nie! Nie jesteś ze mną bezpieczna. Nie masz pojęcia co to przemysł narkotykowy. To nie tylko sprzedawanie gówna dzieciakom. Wolałbym... - urwał, a mnie aż w sercu zakuło. - wolałbym dać Ci odejść niż stracić stracić Cię na wieki wieków Alice. -Jeśli pozwolisz mi odejść, to mnie stracisz na wieki wieków. Ja nie potrafię funkcjonować bez Ciebie. Każdej czynności towarzyszą myśli o Tobie. - głos mi się łamał. - Przynajmniej będę wiedział, że jesteś bezpieczna. Nie jestem facetem dla Ciebie. Nie zasługuję na Ciebię, rozumiesz? - dotknął delikatnie mojego policzka, po którym już spływały łzy. -Nie, nie... Nie! Rozumiesz?! Nie zgadzam się! Kocham Cię i chcę być zawsze blisko Ciebie!-wyrwałam się z dotyku bruneta, wstałam i krzyczałam z bezsilności. Nawet nie wiem kiedy zaczęłam na ślepo okładać Stradlina co on pewnie ledwo odczuwał. Chciałam mu po prostu dać do zrozumienia jak głupie jest to, co mówi. - Alice... - próbował mnie uspokoić. - Nie! - uderzyłam go po raz ostatni, po czym wtuliłam się w jego pierś i chlipałam.-Nie zostawiaj mnie nigdy. Proszę... - Przykro mi. - po czym stanowczo odsunął się ode mnie i wyszedł, po prostu. Dzień który zapowiadał się tak pięknie w kilka chwil zmienił się w koszmar. Na dodatek powodem była osoba, która w tamtym momencie życia była dla mnie najważniejsza. Sama nie wiedziałam, co we mnie dominuje. Smutek, a może gniew? Byłam zła na samą siebie, że to kim jestem spowodowało odejście Izzy'ego. Miałam do siebie pretensje, za to jak krucha i delikatna byłam. Nienawidziłam się za to że nigdy nie udało pokazać mi się Stradlinowi z tej silnej strony, która radzi sobie w każdej sytuacji. Najbardziej w tym wszystkim bolało natomiast to, że w tej chwili byłam już bezradna. Nie mogłam wpłynąć na otoczenie Jeffreya, nie mogłam zmienić tego czym się zajmował, kim był. Zagadkowa natura Izzy'ego zawsze mnie pociągała, a moment w którym dowiedziałam się czym się zajmuje jeszcze bardziej pobudził dreszcz podniecenia. "A może to nie w tym tkwi problem?" pomyślałam, a w głowie pewne rzeczy zaczęły się składać w logiczną całość. Stradlin nie był zwykłym chłopakiem. Stradlin był wschodzącą gwiazdą rocka. Był niebywale inteligentny, zamknięty w sobie, który słowa zamieniał na nuty, a każdy przekaz łatwiej mu było wyrazić piosenką. Był cichy, ale to nadal wschodząca gwiazda rocka. Nocami grał koncerty, zajmował się dealerką, imprezował. W dzień odsypiał, pisał nowe utwory, leczył kaca. Prawda była taka, że Alice Stoner do jego świata pasowała jak pięść do nosa, a do mnie dotarło to dopiero teraz. Zawsze dostrzegałam różnice pomiędzy nami, zawsze uważałam jednak, że one nas łączą, a nie dzielą. Jak widać bardzo się myliłam. Myliłam się co do Stradlina i tego co nas łączyło. Izzy potrzebował dziewczyny z charakterem, która pasowałaby do jego świata, a nie mnie. "Tylko po co cały ten cyrk, że boi się o mnie?" pomyślałam, po czym wybuchłam śmiechem. Śmiałam się sama z siebie, że uwierzyłam, że ktoś taki może mnie pokochać. ________________________ No i jest! Kolejny rozdział. :) Posty nie będą pojawiać się zbyt często, ze względu na obowiązki jakimi jesteśmy obarczone, obiecujemy jednak że będą i że jeśli już się pojawią, to że będą to posty treściwe i dopracowane. ;)) Chciałyśmy również bardzo podziękować za wszystkie komentarze jakimi podsumowaliście poprzedni rozdział. Przypominamy o zakładce "Bohaterowie" i "A Tout Le Monde" gdzie czekają dla was pewnie informacje. No i cóż nam pozostaje. Dziękujemy za przeczytanie i zapraszamy do niego, jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś. Zachęcamy również do pozostawiania komentarzy! :) Pozdrawiamy!